Nad nami wznosiły się góry – surowe, olbrzymie, ocienione masy. Pikap Maimona przechylił się niebezpiecznie podczas wjazdu na wzniesienie. Trzymałem się o parę długości samochodu za nim, pogrążając się w ciemność tak gęstą, że niemal namacalną.
Wspinaliśmy się tak przez kilka kilometrów, aż w końcu dotarliśmy na płaskowyż. Droga skręciła ostro w prawo. Po lewej znajdował się szeroki kanion otoczony płotem. Nagle wyrosły obok nas wieże w kształcie piramid, szkieletowe, nieruchome. Opuszczone pola naftowe. Maimon wspinał się wyżej, oddalając się od nich.
Przez kilka kilometrów z obu stron nieprzerwanie ciągnęły się plantacje drzew o charakterystycznych, ząbkowanych liściach, które błyszczały na tle aksamitnego nieba. Sądząc po aromacie wypełniającym powietrze, były to cytrusy. Potem minęliśmy ciąg farm, niezbyt okazałych domostw usytuowanych na małych działkach ocienionych przez jawory i dęby. Świeciło się tylko w nielicznych oknach.
Maimon zasygnalizował skręt na sześćdziesiąt metrów przed zjazdem w lewo, wprost w otwartą bramę. Przeczytałem napis: „Rzadkie owoce i nasiona. Sp. z o. o.” Prawnik zatrzymał się przed dwupiętrowym drewnianym domem z szeroką werandą, na której obok dwóch krzeseł siedział labrador. Podbiegł do swojego pana, radośnie się z nim witając. Zupełnie nie był zainteresowany moją obecnością. Gdy Maimon go pogłaskał, labrador wrócił na legowisko na werandzie.
Na tylnej ścianie domu wisiała elektryczna skrzynka rozdzielcza. Maimon otworzył ją, przekręcił włącznik i światła zaczęły się zapalać seriami – niczym wyreżyserowana iluminacja.
Świat, który rozpostarł się przed moimi oczyma, był tak ozdobny i zielony jak malowidła Rousseau. Arcydzieło pod tytułem: „Wariacje na temat zieleni”.
Wszędzie wokół rosły drzewa i inne krzewy. Wiele z nich kwitło, wszystkie zaś uginały się pod listowiem. Większe rosły w kontenerach, kilka ukorzeniło się już w żyznej ciemnej glebie. Mniejsze rośliny i sadzonki stały w doniczkach z torfem na stołach osłoniętych kloszami z drucianej siatki. Poza tym w posiadłości Maimona znajdowały się trzy oranżerie pod szkłem.
Prawnik oprowadził mnie po terenie. Rozpoznawałem większość gatunków. Widziałem niezwykłe szczepy brzoskwiń, nektarynek, moreli, śliwek, ciepłolubnych jabłek i gruszek. Pod płotem stały donice z drzewkami figowymi. Maimon zerwał dwie figi, podał mi jedną, drugą zaś wsunął sobie do ust. Nigdy nie przepadałem za surowymi figami, ale ta naprawdę mi smakowała.
– Wspaniała – powiedziałem. – Smakuje jak suszona.
Wyraźnie się ucieszył.
– Odmiana Celeste. Według mnie najsmaczniejsza, chociaż niektórzy wolą Pasquale.
Wędrowaliśmy po sadzie i Maimon z nieukrywaną dumą pokazywał mi swoje najlepsze krzyżówki, czasami zatrzymując się, by zerwać jakiś owoc i dać mi do skosztowania. Jego owoce wcale nie przypominały tych, które znajdowałem na sklepowych półkach – były większe, bardziej soczyste i aromatyczne. Nawet kolor miały intensywniejszy.
W końcu dotarliśmy do okazów egzotycznych. Wiele z nich urzekało podobnymi do orchidei kwiatami, w pięknych odcieniach żółci, różu, szkarłatu i fiołkowego różu. Przy każdej grupce roślin stał drewniany znak wbity w ziemię. Na tablicach umieszczono kolorowe fotografie owocu, kwiatu i liścia. Pod główną ilustracją widniały nazwy: botaniczna i pospolita, starannie wykaligrafowane, a poniżej związane z daną odmianą szczegóły geograficzne, ogrodnicze i kulinarne.
Niektóre gatunki kiedyś już spotkałem. Rozpoznałem liczi, niezwykłe odmiany mango i papai, nieśpliki japońskie, guajawy i passiflory. Jednak o istnieniu wielu innych nawet nie miałem pojęcia. Były wśród nich sapoty, sączyńce, wiśnie acerola, jujuby, jabotykaba, tamaryndy, pomidory drzewne.
Część sadu zajmowały pnącza winogron, kiwi, malin w kolorach od czarnego do złotego. W innym miejscu, porośniętym rzadkimi cytrusami, zobaczyłem pomelo z gatunku Chandler, trzy razy większe od grejpfruta i podobno słodkie jak cukier, krwistoczerwone pomarańcze moro, sanguinelli i tarocco o miąższu i soku barwy burgunda, olbrzymie mandarynki, limekwaty, słodkie limony i cytryny z gatunku Palec Buddy, przypominające ośmiopalczaste ludzkie dłonie.
Oranżerie zawierały szczepy najdelikatniejszych roślinek w kolekcji. Maimon otrzymywał je od młodych podróżników, którzy wyprawiali się w odległe regiony świata w poszukiwaniu nowych gatunków flory. Przez odpowiednią regulację światła, ciepła i wilgotności stworzył mikroklimat, który zapewniał mu sukces. Ożywił się, opisując swoją pracę, zarzucał mnie specjalistycznymi terminami, które cierpliwie tłumaczył.
Połowę ostatniej oranżerii zajmowały sterty starannie opisanych pudełek. Na stole leżała pieczątka, nożyczki, taśma i grube koperty.
– Nasiona – wyjaśnił. – Podstawa działalności mojej firmy. Rozsyłam je po całym świecie.
Przytrzymał otwarte drzwi, a później zaprowadził mnie do kępy małych drzewek.
– Rodzina flaszowcowatych, czyli annonaceae. - Rozsunął liście pierwszego drzewka i odsłonił przede mną wielki żółtozielony owoc pokryty kolcami. – Annona muricata, czyli kwaśny flaszowiec miękkociernisty, zwany również guanabaną. Te czerwone to Annona reticulata, odmiana Lindstroms. O, to drzewko zaowocuje dopiero w sierpniu, słodki flaszowiec łuskowaty, Annona squamosa, zwana też cukrowym jabłkiem. Tu mamy inny flaszowiec, odmianę brazylijską, bez nasion. A tamte – wskazał na drzewka ze zwisającymi ku ziemi eliptycznymi liśćmi – noszą miano flaszowca peruwiańskiego, czyli właśnie czerymoi. Akurat teraz owocuje kilka odmian: Booth, Bonita, Pierce, Biała, Deliciosa.
Wyciągnąłem rękę i dotknąłem liścia. Spód miał meszkowaty. Poczułem zapach podobny do pomarańczy.
– Cudowny aromat, prawda? – Nadal odgarniał gałęzie. – O, tak wygląda ten owoc.
Nie przypominał obiektu marzeń. Był wielki, kulisty, w kształcie serca, bladozielony, usiany wypukłościami, które przywodziły na myśl zieloną szyszkę sosnową. Dotknąłem go ostrożnie.
– Wejdźmy do środka. Rozetnę jeden z dojrzałych.
Kuchnia Maimona była duża, stara i wyjątkowo czysta. Lodówka, biały emaliowany zlew, a na podłodze linoleum wypastowane do połysku. Środek pomieszczenia zajmował stół i krzesła z drzewa klonowego. Usiadłem na jednym z nich. Wielki labrador zdążył już wcześniej wejść do środka i leżał, pochrapując, przy piecu.
Maimon otworzył lodówkę, wyjął owoc czerymoi i położył go na stole wraz z dwiema miskami, łyżeczkami i nożem. Dojrzały owoc był pokryty brązowymi cętkami i miękki w dotyku. Prawnik przekroił go na dwie równe części i włożył połówki do misek, skórką do dołu. Miąższ był koloru kremowego i miał konsystencję świeżo zastygniętego budyniu.
– Deser – oświadczył Maimon i nabrał go na łyżeczkę. Poszedłem za jego przykładem. Łyżeczka weszła w owoc, łatwo zatopiła się w nim. Wyjąłem porcję owocowego kremu i włożyłem do ust.
Smak był wprost niewiarygodny, przypominał wiele innych owoców, równocześnie jednak pozostawał niepowtarzalny: słodki, potem cierpki, znów słodki. Zmieniał się niepostrzeżenie na języku, a jednak – niczym najprzedniejsze bakalie – nie przestawał zaskakiwać łagodnością, wyrafinowaniem i aromatem. Owoc naszpikowany był nasionami – fasolkowatymi i twardymi jak drewno – ale dostarczał takiej rozkoszy podniebieniu, że ta jego niedogodność wydawała się niemal zupełnie nieistotna.
Jedliśmy w milczeniu. Delektowałem się smakiem czerymoi i choć wiedziałem, że złamała serca Swope’om, myśl ta wcale nie psuła mi przyjemności jedzenia. W końcu z owocu pozostała jedynie pusta zielona skorupka.
Читать дальше