Serdecznie mu podziękowałem. Zgodziliśmy się, że spotkanie w La Viście jest wykluczone. Dla naszego dobra.
– Zwykle jadam kolacje przy Oceanside w restauracji U Anity – powiedział. – Jestem wegetarianinem, a tam mają świetne dania bezmięsne. Może mi pan potowarzyszyć dziś wieczorem? Zdąży pan dojechać do dwudziestej pierwszej?
Była teraz siedemnasta czterdzieści. Biorąc pod uwagę nawet najgorsze korki na drodze, powinienem dotrzeć przed czasem.
– Przyjadę.
– Dobrze, zatem wyjaśnię panu, jak znaleźć lokal. Udzielił mi wskazówek dokładnie takich, jakich oczekiwałem: prostych, jednoznacznych i precyzyjnych.
W recepcji Bel-Air zapłaciłem za następne dwie noce, wróciłem do swojego pokoju i zadzwoniłem do Mala Worthy’ego. Nie było go w biurze, ale sekretarka sama podała mi jego numer domowy.
Podniósł słuchawkę po pierwszym dzwonku. Sądząc po głosie, był bardzo zmęczony.
– Alex, przez cały dzień próbowałem cię złapać.
– Ukrywam się.
– Ukrywasz? Dlaczego? Przecież Moody nie żyje.
– To długa historia. Posłuchaj, Mal, dzwonię z kilku powodów. Po pierwsze, jak dzieci przyjęły informację o śmierci ojca?
– Właśnie w tej sprawie chciałem z tobą pomówić. Muszę się ciebie poradzić. To cholernie kłopotliwa sytuacja! Darlene w ogóle nie miała ochoty mówić dzieciom o śmierci ich ojca, ale przekonałem ją, że powinna. Podczas naszej późniejszej rozmowy powiedziała mi, że April bardzo płakała, ciągle zadawała pytania i nie puszczała jej spódnicy. Natomiast Ricky milczał i mimo pytań matki nie odezwał się. Zamknął się w sobie, poszedł do swojego pokoju i nie chciał z niego wyjść. Darlene miała wiele pytań, na które starałem się odpowiadać w miarę swoich możliwości, nie jestem wszakże psychologiem. Powiedz mi, czy dzieci zachowały się… normalnie?
– Nie chodzi o normalność bądź nienormalność ich zachowań. Zrozum, że te dzieci przeżywają wielki dramat. Większość ludzi nie ma takich problemów przez całe życie. Gdy rozmawiałem z nimi w twoim biurze, wyczułem, że potrzebują pomocy, i powiedziałem ci o tym. Teraz ta pomoc jest absolutnie konieczna. Dopilnuj, żeby ją dostały. Miej oko na Ricky’ego. Bardzo się identyfikował ze swoim ojcem. W przypadku chłopca nie można nawet wykluczyć próby samobójczej. Albo podpalenia. Jeśli w domu jest broń, niech Darlene natychmiast się jej pozbędzie. Każ jej bacznie obserwować syna. Niech go trzyma z dala od zapałek, noży, lin, pigułek. Przynajmniej do czasu, aż skieruje go na terapię. Potem musi wypełniać polecenia terapeuty. A jeśli Ricky zacznie wyrażać swój gniew, nie wolno jej go karać ani tłamsić w żaden sposób. Nawet jeśli zachowanie chłopca stanie się… niewłaściwe.
– Przekażę jej twoje zalecenia. Mam prośbę. Zobacz się z nim natychmiast, gdy wrócą do Los Angeles.
– Nie mogę, Mal. Za bardzo się zaangażowałem w tę sprawę. – Podałem mu nazwiska dwóch innych psychologów.
– W porządku – mruknął niechętnie. – Powiem jej, żeby zadzwoniła do jednego z nich – przerwał. – Wiesz, wyglądam przez okno. Teren wokół mnie wygląda jak palenisko gigantycznego grilla. Strażacy spryskali go czymś, co miało zlikwidować paskudny zapach, ale nadal śmierdzi. Ciągle się zastanawiam, czy cała historia mogła się skończyć inaczej.
– Nie wiem. Moody od początku był zdecydowany na przemoc. Tak został wychowany. Pamiętasz akta? Jego ojciec był człowiekiem wybuchowym, zmarł w wyniku bijatyki.
– Historia lubi się powtarzać.
– Załatwcie małemu terapię, a może tym razem historia się nie powtórzy.
Pobielone ściany lokaliku Anity były oświetlone przez żarówki koloru lawendy i przyozdobione sztucznie postarzoną cegłą. Wchodziło się pod łukiem z drewnianej kratownicy. Karłowate drzewka cytrynowe sięgały kraty, a owoce jarzyły się turkusowo w sztucznym świetle.
Restauracja była położona w środku dzielnicy przemysłowej. Z trzech stron otaczały ją biurowce o oknach z ciemnego szkła, z czwartej – olbrzymi parking. Trele nocnych ptaków mieszały się z odległym szumem autostrady.
Wewnątrz było chłodno i ponuro. Do moich uszu dobiegły ciche tony barokowej muzyki granej na klawesynie. Powietrze przepajał aromat ziół i przypraw: kminku, majeranku, szafranu, bazylii… Trzy czwarte stolików było zajęte. Większość gości stanowili młodzi, modnie ubrani, majętni ludzie. Mówili przyciszonymi głosami.
Korpulentna blondyna w ludowej bluzce i haftowanej spódnicy wskazała mi stolik Maimona. Wstał szarmancko i usiadł dopiero wtedy, kiedy ja zająłem miejsce.
– Dobry wieczór, doktorze.
Był ubrany tak jak ostatnio – w nieskazitelną białą koszulę i wyprasowane spodnie koloru khaki. Poprawił okulary, które zsunęły mu się na nos.
– Dobry wieczór. Bardzo dziękuję, że znalazł pan dla mnie czas.
Uśmiechnął się.
– Przedstawił pan swoją sprawę niezwykle jasno.
W tym momencie do naszego stolika podeszła kelnerka – smukła dziewczyna o długich ciemnych włosach i twarzy modelek Modiglianiego.
– Przyrządzają tu znakomitego wellingtona z soczewicy – powiedział Maimon.
– Doskonale. – Przyznam, że zupełnie nie miałem apetytu.
Zamówił dla nas obu. Kelnerka wróciła z zimną wodą w kryształowych pucharach, kromkami miękkiego razowego chleba i dwoma małymi tubkami warzywnego pasztetu, który smakował jak mięso i był bardzo dobry. W każdym pucharze pływał cienki niczym papier plasterek cytryny.
Prawnik posmarował chleb pasztetem, ugryzł kęs i zaczął go żuć powoli, z rozmysłem. Gdy przełknął, spytał:
– Jak mogę panu pomóc, doktorze?
– Próbuję zrozumieć Swope’ów. Dowiedzieć się, jacy byli przed chorobą Woody’ego.
– Nie znałem ich zbyt dobrze. Wydawali się dość skryci.
– Stale to słyszę.
– Nie jestem zaskoczony. – Sączył wodę. – Przeprowadziłem się do La Visty dziesięć lat temu. Wraz z żoną. Byliśmy bezdzietni. Po jej śmierci przeszedłem na emeryturę, porzuciłem praktykę prawniczą i założyłem sad, bowiem ogrodnictwo było moją pierwszą miłością. Osiedliwszy się tutaj, zacząłem od nawiązywania kontaktów z innymi miejscowymi ogrodnikami. Przeważnie przyjmowali mnie serdecznie. Ogrodnicy i sadownicy to z reguły bardzo sympatyczni ludzie. Nasz rozwój zależy od dobrej współpracy. Często się zdarza, że ktoś, kto zdobył nasiona jakichś niezwykłych gatunków, rozdaje je innym. Taka szczodrość leży w interesie nas wszystkich. Owoce, których nikt nie kupuje, w końcu znikną, tak jak wiele starych amerykańskich odmian jabłek i gruszek. Natomiast owoce chętnie jadane na pewno przetrwają. Oczekiwałem – ciągnął – że Garland Swope powita mnie ciepło, ponieważ był moim sąsiadem. Ależ byłem naiwny. Odwiedziłem go pewnego dnia. Stał przy swojej bramie i nie zamierzał mnie zaprosić do środka. Odpowiadał na moje pytania niechętnie, niemal wrogo. Rzecz jasna, wycofałem się. Nie tylko z powodu jego nieuprzejmego zachowania, lecz także dlatego, że wyraźnie nie chciał się chwalić swoimi osiągnięciami.
Kelnerka przyniosła jedzenie. Okazało się zaskakująco dobre. Soczewica owinięta w ciasto miała niezwykły smak. Maimon zjadł trochę, potem odłożył widelec i kontynuował:
– Pospiesznie odszedłem i nigdy już nie próbowałem się do niego zbliżyć, chociaż nasze posiadłości dzieli odległość około kilometra. Inni tutejsi ogrodnicy byli znacznie bardziej zainteresowani współpracą i wkrótce zapomniałem o Swope’ach. Mniej więcej rok później brałem udział w zjeździe na Florydzie poświęconym uprawie subtropikalnych owoców malajskich. Spotkałem tam ludzi, którzy znali Garlanda Swope’a i wyjaśnili mi jego zachowanie. Podobno tylko nazywał siebie ogrodnikiem. To znaczy… był nawet dość znany w swoim czasie, lecz od lat nic nie zrobił. Za bramą jego posiadłości nie ma już sadu. Został tylko stary dom i hektary piachu.
Читать дальше