O szesnastej poszedłem popływać, bardziej dla zażycia ruchu niż dla przyjemności, potem wróciłem do swojego pokoju i zadzwoniłem po wieczorną gazetę i grolscha. Chyba pokonałem przeziębienie. Z butelką piwa w dłoni zatonąłem w fotelu, pogrążając się w lekturze.
Informacja o śmierci Augusta Valcroix zajmowała pięciocentymetrowy kwadracik na dwudziestej ósmej stronie. Moją uwagę natychmiast przyciągnął tytuł: „Lekarz traci życie w wypadku samochodowym”. Z krótkiej notki dowiedziałem się jedynie, że samochód Kanadyjczyka „zagraniczny kompakt” uderzył w coś niedaleko portu Wilmington. Lekarz zginął na miejscu. Krewnych w Montrealu już powiadomiono.
Wilmington znajdowało się w połowie drogi między Los Angeles i San Diego, jeśli wybierze się trasę nadbrzeżną. Droga biegła wzdłuż magazynów i stoczni. Zastanowiłem się, co Valcroix robił w takim miejscu. Kiedyś odwiedził już La Vistę. Czyżby przed wypadkiem wracał właśnie stamtąd?
Przypomniałem sobie, jak przechwalał się przed Beverly. Twierdził, że ma coś bardzo istotnego w związku ze sprawą Swope’ów. Zaczęły mnie dręczyć następne pytania. Czy zginął, ponieważ miał refleks osłabiony zażywaniem narkotyków? A może spróbował zagrać swoją atutową kartą i z tego powodu stracił życie? Czyżby znał morderców Swope’ów? A może wiedział coś o miejscu pobytu ich dzieci?
Rozmyślałem bez końca, aż rozbolała mnie głowa. Szukałem rozwiązania po omacku – niczym ślepiec w labiryncie.
Aż w pewnym momencie zupełnie nieoczekiwanie zdałem sobie sprawę z tego, co przegapiłem. Wcześniej ledwie krążyłem wokół zagadki. Gdybym przyjrzał się całej tej sprawie w odpowiedni, analityczny sposób, jak przystało na psychologa… na pewno już dawno odkryłbym brakujące ogniwo.
Znałem się doskonale na sztuce psychoterapii, potrafiłem drążyć przeszłość, aby dzięki niej rozwikłać teraźniejszość. Praca psychologa przypomina w pewnym sensie strategię detektywa, to znaczy… psycholog musi potajemnie wkraść się w sferę podświadomości, by wśród wielu ślepych uliczek znaleźć tę jedną właściwą. A zaczyna od tego, że skrupulatnie i szczegółowo analizuje całą historię.
Zginęły już cztery osoby. Żadna z nich nie zmarła z przyczyn naturalnych. Ich śmierć wydawała mi się dotąd zupełnie niezrozumiała, ponieważ nie skupiłem się na wcześniejszych wydarzeniach… nie przemyślałem historii.
Należało pilnie naprawić ten błąd. Czekało mnie coś więcej niż tylko akademickie ćwiczenie. Chodziło bowiem o ludzkie życie.
Czy dzieci Swope’ów jeszcze żyją? Chwilowo wystarczało mi, że są na to jakieś szanse. Po raz setny pomyślałem o chłopcu w plastikowym pomieszczeniu. Bezradny, zdany na kurację… Prawdopodobnie można go było wyleczyć, choć na razie jego ciało pozostawało siedliskiem straszliwej choroby. Nosił w sobie bombę zegarową… Musiałem go odnaleźć, w przeciwnym razie umrze w strasznych cierpieniach.
Mimo rozdrażnienia z powodu własnej bezsilności postanowiłem porzucić przesadny altruizm i skupić się na przetrwaniu. Milo usilnie nakłaniał mnie do ostrożności, pomyślałem jednak, że właśnie pozostanie w jednym miejscu może się dla mnie okazać najbardziej niebezpieczne.
Ktoś polował na mnie i w końcu dowie się, że ustrzelił zamiast mnie kogoś innego. Wtedy wróci po swoją ofiarę, czyli po mnie. A wcześniej zapewne dobrze się przygotuje, by tym razem nie zepsuć sprawy. Nie ma mowy, nie będę bezczynnie czekał na mordercę niczym skazaniec na egzekucję.
Czekała mnie ciężka praca. Musiałem przeprowadzić pewne badania. I dokonać swego rodzaju ekshumacji.
Kompas wskazywał południe.
Zaufanie komuś wiąże się z ogromnym ryzykiem. Ale bez zaufania niewiele można osiągnąć.
Nie zastanawiałem się już, czy w ogóle podjąć to ryzyko. Musiałem tylko zdecydować, komu zaufać.
Był oczywiście Del Hardy, uważałem jednak, że policja nie może mi zbytnio pomóc. Policjantów interesowały jedynie fakty. Ja natomiast mogłem im zaoferować wyłącznie swoje podejrzenia i intuicyjny strach. Hardy wysłuchałby mnie grzecznie, podziękowałby za wkład w sprawę i powiedział, żebym się nie martwił.
Odpowiedzi, których potrzebowałem, kryły się w La Viście. Na śmierć Swope’ów musiał rzucić światło ktoś, kto znał ich za życia.
Szeryf Houten z pozoru wydawał się osobą odpowiednią, choć zachowywał się jak wielka ropucha rządząca małą sadzawką. Podobnie jak inni tego typu ludzie przeceniał swoją rolę. Z drugiej strony, rzeczywiście uosabiał prawo w swojej osadzie i wszelkie zbrodnie popełnione na jej terenie odbierał zapewne jako osobistą zniewagę. Przypomniałem sobie, jak się rozzłościł, gdy zasugerowałem, że Woody i Nona przebywają gdzieś w mieście. Takie rzeczy po prostu nie mogły się zdarzyć w La Viście!
Tego rodzaju paternalistyczne podejście zaowocowało koegzystencją osady z sektą Dotknięcie. Dla osób pozytywnie nastawionych taki stosunek oznaczał tolerancję, dla malkontentów – hermetyczny ciemnogród.
Nie, w żadnym razie nie mogłem się zwrócić do Houtena po pomoc. Sądziłem, że niezależnie od sytuacji niezbyt chętnie wysłucha pytań zadawanych przez kogoś z zewnątrz, a incydent z Raoulem tylko potwierdził moje podejrzenia. Zresztą, ekscesy Melendeza-Lyncha wyzwoliły w szeryfie pragnienie obrony własnej pozycji. A ponieważ miasto było w jakimś sensie od niego uzależnione, nie mogłem tak po prostu wejść między mieszkańców i pogawędzić z nimi. Przez moment sytuacja wydawała mi się beznadziejna, a La Vista skojarzyła mi się z zamkniętym pudełkiem. Potem jednak przyszedł mi na myśl Ezra Maimon.
Według mojej opinii był człowiekiem uczciwym i niezależnym. Swoim zachowaniem zrobił na mnie bardzo dobre wrażenie. Ledwie się pojawił, natychmiast wszystko uporządkował. Reprezentowanie interesów człowieka z zewnątrz przeciw interesom Houtena wymagało pewnej odwagi. Maimon potraktował swoje zadanie nadzwyczaj poważnie i bardzo dobrze je wykonał. Był śmiały, przebojowy i inteligentny.
Poza tym – co równie ważne – nikogo innego nie miałem.
Zdobyłem w informacji numer i zadzwoniłem do niego.
Odebrał telefon osobiście.
– Rzadkie owoce i nasiona. Uprawa i sprzedaż – odezwał się tym samym spokojnym głosem, który zapamiętałem.
– Dzień dobry, panie Maimon, mówi Alex Delaware. Spotkaliśmy się u szeryfa.
– Witam, doktorze Delaware. Jak się miewa doktor Melendez-Lynch?
– Nie widziałem go od tamtego dnia. Gdy się żegnaliśmy, był dość przygnębiony.
– No tak. Sprawy przybrały tragiczny obrót!
– Właśnie dlatego do pana dzwonię.
– Tak?
Opowiedziałem mu o śmierci Valcroix, o zamachu na moje życie i moim przekonaniu, że sytuacji nie da się rozwiązać bez przyjrzenia się rodzinie Swope’ów. Zakończyłem monolog, wprost błagając go o pomoc.
Przez chwilę po drugiej stronie panowało milczenie. Wiedziałem, że prawnik się zastanawia, podobnie długo rozmyślał bowiem po przedstawieniu sprawy Raoula przez Houtena. Niemal słyszałem, jak w jego głowie pracują trybiki.
– Jest pan osobiście zainteresowany rozwiązaniem tych zbrodni – ocenił w końcu.
– Rzeczywiście. Chodzi jednak o coś więcej. Woody’ego Swope’a można wyleczyć. Chłopiec nie musi umrzeć. Jeśli nadal żyje, chcę go odnaleźć i poddać kuracji.
Znowu zastanawiał się przez chwilę.
– Nie jestem pewny, czy wiem coś, co panu pomoże.
– Ani ja. Ale warto spróbować.
– Dobrze, zatem porozmawiajmy.
Читать дальше