Maimon jadł powoli i skończył chwilę po mnie.
– Wyborny – oceniłem, kiedy odłożył łyżeczkę. – Gdzie można je kupić?
– Ogólnie rzecz biorąc, w dwóch miejscach. Na latynoskich rynkach są stosunkowo tanie, lecz tam dostanie pan egzemplarze małe i w gorszym gatunku. Jeśli zaś uda się pan do delikatesów, zapłaci pan piętnaście dolarów za dwa spore owoce owinięte w fantazyjną bibułkę.
– A zatem hoduje się je na większą skalę?
– Tak, ale tylko w Ameryce Południowej i Hiszpanii. U nas zajmuje się tym zaledwie parę osób, głównie na północy, w okolicy Carpenterii. Tamtejszego klimatu nie sposób nazwać tropikiem, gdyż jest na to zbyt chłodny… ale jednocześnie bardziej umiarkowany niż tutejszy.
– Żadnych przymrozków?
– Do tej pory się nie zdarzyły.
– Piętnaście dolarów… – powiedziałem głośno.
– Tak. Czerymoja nigdy nie będzie naprawdę popularna… Ma zbyt wiele nasion, jest za bardzo galaretowata. No i ludzie nie lubią jadać owoców łyżeczką. Poza tym na razie nie udało się wynaleźć sposobu mechanicznego zapylania, więc uzyskanie owoców jest drogie i bardzo pracochłonne. Niemniej jednak, ten rarytas ma swoich zwolenników. Tak czy owak, popyt przekracza podaż. Gdyby nie psikus losu, Garland zapewne zdobyłby dzięki niemu majątek.
Ręce miałem lepkie od owocu, więc wstałem i poszedłem je umyć w kuchni. Gdy wróciłem do stołu, pies łasił się u stóp Maimona, który gładził jego sierść. Labrador miał zamknięte oczy i mruczał cicho, wyrażając zadowolenie w typowo psi sposób.
Paradoksalnie, sielskość tej sceny zwiększyła mój niepokój. Miałem do siebie żal, że tak długo zabawiłem w sadowniczym raju prawnika, skoro powinienem zrobić tyle innych rzeczy.
– Chciałbym rzucić okiem na farmę Swope’ów. Czy mijaliśmy ją po drodze do pańskiej posiadłości?
– Nie. Swope’owie mieszkają… to znaczy mieszkali jeszcze wyżej. Właściwie nie ma tam już farmy, znajdzie pan tylko działkę ze starym domem. Jest zbyt mała, by można ją było korzystnie sprzedać. Niektórzy z pracujących w mieście ludzi wolą mieszkać tutaj. Mają trochę więcej przestrzeni i szansę dodatkowego zarobku na uprawach sezonowych. Hodują na przykład dynie na Halloween albo melony na rynek azjatycki.
Przypomniałem, jak Houten zdenerwował się, kiedy spytałem, czy pracował na farmie. Wspomniałem o tym Maimonowi.
– Ray miał kiedyś działkę w pobliżu. Uprawiał drzewka iglaste, które sprzedawał handlarzom przed świętami Bożego Narodzenia – powiedział niechętnie.
– Kiedyś?
– Po śmierci córki sprzedał posiadłość pewnej młodej parze i wprowadził się do wynajętego domu oddalonego zaledwie o przecznicę od ratusza.
Przyszła mi do głowy myśl, że może szeryf skłamał, ponieważ chciał mnie zniechęcić do węszenia w okolicy. Postanowiłem dowiedzieć się więcej o człowieku, który uosabiał prawo w La Viście.
– Powiedział, że jego żona umarła na raka. Co się przydarzyło córce?
Prawnik uniósł brwi i przestał głaskać labradora. Pies poruszył się i zaskomlał cicho.
– Popełniła samobójstwo. Cztery czy pięć lat temu. Powiesiła się na starym dębie na terenie posiadłości.
Odniosłem wrażenie, że o śmierci dziewczyny mówi bez wielkich emocji. Podzieliłem się z nim swoim spostrzeżeniem.
– Hm… To była tragedia – odparł – lecz rzeczywiście mało kogo tak naprawdę zaskoczyła. Zawsze uważałem Marlę za trudne dziecko. Nieładna, ze sporą nadwagą, nieśmiała, bez przyjaciół. Stale tkwiła z nosem w książce. Ilekroć zajrzałem jej przez ramię, czytała jakąś bajkę. Nigdy nie widziałem na jej twarzy uśmiechu.
– Ile miała lat, kiedy to się stało?
– Około piętnastu.
A zatem, gdyby żyła, miałaby mniej więcej tyle samo lat, co Nona Swope. Dwie dziewczyny, rówieśniczki… Mieszkały blisko siebie. Spytałem Maimona, czy się przyjaźniły.
– Nie sądzę. Wiem, że w dzieciństwie czasem się ze sobą bawiły, lecz gdy podrosły, wszystko się zmieniło. Marla była typem samotnika, Nona zaś zadawała się z rozwydrzonymi chłopakami. Trudno o bardziej różniące się od siebie istoty.
Przestał głaskać psa. Wstał, posprzątał ze stołu i zabrał się do mycia naczyń.
– Śmierć Marli całkowicie odmieniła Raya – powiedział. Zakręcił wodę i wziął ścierkę do naczyń. – A miasto zmieniło się wraz z nim. Przed jej śmiercią był człowiekiem niezwykle towarzyskim. Lubił wypić, posiłować się w barze na rękę, opowiadać słone dowcipy. Od chwili, kiedy odcięto zwłoki córki od drzewa, zamknął się w sobie. Nie chciał, żeby go pocieszano. Początkowo ludzie sądzili, że to typowa po stracie bliskiej osoby depresja, z której się w końcu otrząśnie. Niestety, on jest w niej stale pogrążony. – Maimon wytarł miskę aż do połysku. – Od tej pory La Vista zrobiła się jakby posępniejsza. Mieszkańcy czekają, kiedy Ray pozwoli im się uśmiechnąć.
Ten opis doskonale pasował do znanego mi syndromu masowej anhedonii, czyli powszechnego odrzucenia przyjemności. Zastanowiłem się, czy aby nie tu należy szukać klucza do tolerancji Houtena wobec ostentacyjnej abnegacji, z jaką obnosili się członkowie sekty Dotknięcie.
Maimon skończył wycierać naczynia.
Wstałem.
– Bardzo dziękuję – powiedziałem – że poświęcił mi pan tyle czasu. Stworzył pan tutaj istny raj.
Wyciągnąłem rękę. Uścisnął ją i się uśmiechnął.
– Rozmowa z panem, doktorze, sprawiła mi ogromną przyjemność. Jest pan doskonałym słuchaczem. Pojedzie pan teraz do posiadłości Garlanda?
– Tak. Chcę się trochę rozejrzeć. Wskaże mi pan trasę?
– Proszę pojechać dalej drogą, którą przyjechaliśmy. Minie pan sad awokadowy. Należy do konsorcjum lekarzy z La Jolla, którzy dzięki tej ziemi korzystają z ulg podatkowych. Potem przejedzie pan przez most nad wyschniętym korytem rzeki. Pół kilometra dalej posiadłość Swope’ów pojawi się po lewej stronie.
Powtórnie mu podziękowałem, kiedy odprowadził mnie do drzwi.
– Przejeżdżałem tamtędy kilka dni temu – dorzucił. – Na bramie wisiała kłódka.
– Żaden problem, wspinaczka to moje hobby.
– Nie wątpię. Pamięta pan, co mówiłem o niechęci Garlanda do obcych? Założył na szczycie płotu zwoje drutu kolczastego.
– No to jak się tam dostać?
– Z tyłu domu mam szopę z narzędziami – powiedział po chwili zastanowienia. – Znajdzie pan tam coś odpowiedniego.
Odwrócił się ode mnie. Bez pożegnania wyszedłem z domu.
Narzędzia Maimona były dobrze zakonserwowane, owinięte w pokrowce. Wybrałem ciężkie szczypce do przecinania drutu oraz łom i zaniosłem je do seville’a. Położyłem narzędzia i latarkę wyjętą ze schowka na podłodze samochodu, uruchomiłem silnik i ruszyłem przed siebie.
Zerknąłem do tyłu na jasno oświetlony sad. Ciągle czułem na języku smak czerymoi. Kiedy odjeżdżałem, światła na posiadłości zgasły.
Zebrałem już sporo informacji o Swope’ach, i to z różnych źródeł, jednak dopiero podczas jazdy zacząłem porządkować swoją wiedzę o tej nieszczęsnej rodzinie w jeden logiczny obraz.
Wszyscy tutaj uważali Garlanda za nieprzewidywalnego, podatnego na emocje, a równocześnie skrytego, wręcz wrogiego wobec innych. Beverly i Raoul określili go jednak jako człowieka zadufanego w sobie i do przesady gadatliwego. Nie wydał im się ani małomówny, ani nietowarzyski.
Emma – według powszechnej opinii – wyglądała na kobietę całkowicie zależną od męża, niemal pozbawioną własnej osobowości. Jedynie Augie Valcroix dostrzegł w niej osobę silną i nawet nie wykluczał możliwości, że właśnie ona była inicjatorką porwania.
Читать дальше