Autobus dotarł w końcu do śródmieścia Cuernavaca. Miriam miała rezerwację w hotelu i adres w kieszeni, ale zanim tam ruszyła, czekała ją jeszcze jedna językowa łamigłówka. Według rad z kursu, w taksówkach należy się targować, z góry uzgadniając opłatę. Jak to zrobić bez płynnej znajomości hiszpańskiego? Kiedy podeszła do pierwszej taksówki w szeregu, zaproponowała kierowcy tysiąc pesos, potem tysiąc pięćset, potem dwa tysiące, ale wciąż jej odmawiał. Była już bliska złości, kiedy uświadomiła sobie, że to różnice rzędu kilku centów.
Taksówka ruszyła zatłoczonymi ulicami, a wzrok Miriam upajał się tym, co próbował ogarnąć – zamek, jeden z kortezowskich, przyozdobiony muralem Diego Rivery; zócalo, tłumne w niedzielne popołudnie, pełne mężczyzn w ludowych strojach. Kierowca skręcił w końcu w brudną, nijaką ulicę. Miriam była przerażona. Zarezerwowała pokój w Las Mananitas, hotelu szokująco drogim na meksykańskie standardy, odpowiedniku lotniskowego Marriotta w Stanach. To miało być jej ostatnie szaleństwo, finalna ekstrawagancja. Założyła, że cena gwarantuje wysoką jakość, i była zrozpaczona, kiedy kierowca zatrzymał się przed obskurnym budynkiem.
– Tutaj? – spytała, potem przypomniała sobie:
– Aqui?
Taksówkarz mruknął coś, niemal wyrzucił jej bagaż na chodnik i odjechał. Nagle ciężkie drewniane drzwi otworzyły się i pojawił się w nich szczupły, jasnowłosy mężczyzna w towarzystwie dwóch miejscowych, którzy bez słowa wzięli jej torby. Zaproszona do recepcji zobaczyła, że hotel został zaprojektowany jako ukryta wspaniałość. Ku ulicy zwracał brzydki front, ale usytuowany był przy rozległym dziedzińcu, z pokojami otaczającymi szmaragdowy trawnik, po którym przechadzały się pawie. Miriam poczuła się jak Dorota w Czarnoksiężniku z Oz, zmieniająca czarnobiałe Kansas na technikolor baśniowej krainy.
Przypomniało jej to o dziewczynkach, o ich dorocznym rytuale oglądania telewizyjnej wersji filmu pod starą kołdrą, którą zarzucały sobie na głowy w niektórych strasznych momentach – przy wojowniczych drzewach albo latających małpach. Co ciekawe, nigdy przy wiedźmie, chociaż jej pierwsze wcielenie Elviry Gulch nieco je niepokoiło. Margaret Hamilton jednak osłabiła swoją zdolność wzbudzania strachu, występując w reklamach kawy.
Pod Miriam ugięły się kolana. Zaczęła płakać, ale tylko trochę. Jak wyjaśnić, w jakimkolwiek języku, dlaczego tak się zachowywała? Przyjechała do Meksyku w nadziei, że raz na zawsze przestanie wyjaśniać. Ucieknie przed głuchymi telefonami. Dave? – krzyczała w ciszę. Kto tam? Po co do mnie dzwonicie?
Tylko raz zapomniała się i powiedziała: „Kochanie?” – by usłyszeć raptowne sapnięcie. Przyjechała do Meksyku, żeby zacząć od początku, a tu, proszę, znów uwięzia w tym samym starym życiu. Niesamowite były poziomy cierpienia, jego subtelne wariacje, nawet po przeszło dziesięciu latach. Miriam przeżywała każdy dzień z tępym, chronicznym bólem, jak z permanentnym uszkodzeniem nerwu, które nauczyła się znosić, bo nie dawało się go usunąć operacyjnie. Ale nieważne, jak była ostrożna, jak czule chroniła niesprawne stawy i ścięgna, zdarzały się rzeczy, od których ból wzbierał, nagły i przeszywający. Wszystko mogło obudzić wspomnienia, nawet nowe doświadczenie, takie jak to, wyszukane w nadziei znalezienia kontekstu, w którym dziewczynki by się nie zmieściły. Miriam popatrzyła na białe pawie, spacerujące po trawniku hotelu w Cuernavaca, i zalała się łzami na myśl o dzieciach – ten widok bardzo by im się podobał.
Ale piękno hotelu pierwszej klasy, cały sens płacenia siedemdziesięciu pięciu dolarów za noc, kiedy równie wygodnie można by przenocować za trzydzieści, to personel wyszkolony w niewzruszonej uprzejmości. Señora musi być zmęczona po długiej podróży, powiedział blondyn po hiszpańsku, ale Miriam go rozumiała. Mówił wolno, słowa nie zlewały się i nie zderzały ze sobą. Zaprowadzono ją do lśniącego czystością pokoju, a pokojówka przyniosła świeżo wyciśnięty sok z pomarańczy. Potem prezentowała wszystkie wygody pomieszczenia. Nic nie było dla niej zbyt trywialne. Dywan na podłodze. „Dla pani stopek”. Misa owoców. „Jeśli będzie pani głodna”. Na końcu ułożyła małą poduszkę na śnieżnobiałym łóżku i zachęciła Miriam, żeby się położyła. „Dla pani główki”.
Miriam na migi pokazała, że chciałaby się napić wody, którą należało destylować albo oczyszczać, nawet w tak porządnym hotelu. Potem spróbowała spytać, czy trzeba się ubierać elegancko na kolację, czy może włożyć spodnie; otworzyła nawet walizkę i pokazała swoje niegniotące się, jedwabne spodnie spakowane na wierzchu. Como no, odparła pokojówka, Nie „czemu nie”, ale, jak nie”, zauważyła Miriam. Kolejny idiom do opanowania.
– Tiene sueño? - zagadnęła pokojówka.
Miriam się wzdrygnęła. Pytano ją jednak tylko, czy jest śpiąca, a nie, czy ma sny.
Położyła się na łóżku, a kiedy się obudziła, zapadła już noc. Na hotelowym trawniku ludzie pili drinki i jedli kolację. Miriam upiła łyk kir royale, skubnęła pieczonych orzechów pinii i spróbowała zapomnieć o języku, który już rozumiała, wpuszczając tylko hiszpański do głowy i serca. Przyjechała tu nauczyć się nowych słów, nowego sposobu mówienia, nowego sposobu życia. Kilka rzeczy już dziś opanowała. Teraz „miała głód”, a nie: „była głodna”. Zaimka pierwszej osoby używać tylko dla podkreślenia. I, co najważniejsze, zamieniać „dlaczego” na Jak”. iCómo no?
Barb, straciłam artykuł! Krzyk, zupełnie normalny o tej godzinie, dobiegł ze swojego zwykłego źródła, zabałaganionego biurka w rogu sali, zawalonego papierami i raportami tak wysoko, że siedząca przy nim osoba byłaby niewidoczna, gdyby nie wysoka fryzura. Drobna, bardzo dbająca o wygląd pani Hennessey często traciła swoje prace tuż przed terminem oddania, rzadko jednak z powodu rzeczywistej awarii komputera. Miała zwyczaj chowania tego, nad czym pracowała, albo kopiowania całego tekstu do schowka, a potem kasowania go z ekranu przed sobą.
– Już patrzę, pani Hennessey.
Barb próbowała obrócić komputer na podstawie, która umożliwiała korzystanie z niego dwóm reporterom, ale pani Hennessey sprytnie zablokowała leniwą Susan, obkładając go bibliografią, rzadko więc musiała się nim dzielić. Barb zaczęła stukać w klawisze, sprawdzając najczęstsze usterki, ale pani Hennessey w końcu trafiła w sedno: naprawdę straciła artykuł. Kiedy Barb znalazła kopię w systemie awaryjnym, był to tylko pusty szablon z nagłówkiem i datą utworzenia, nic więcej.
– Zapisywała pani tekst w trakcie pracy? – spytała, znając odpowiedź.
– No, po każdym akapicie wciskałam tabulator.
– Tabulator nie zapisuje. Musi pani kliknąć na ikonę dyskietki lub wcisnąć F2, pani Hennessey.
– Nie wiem, o co ci chodzi.
Pani Hennessey pracowała tu od czasów, kiedy Bóg był małym chłopcem, by użyć miejscowego powiedzenia. Pracownica „Fairfax Gazette” z trzydziestopięcioletnim stażem, zaczynała w tak zwanym dziale kobiecym i przedarła się do działu wiadomości, gdzie od dwudziestu lat zajmowała się edukacją. Jej staż pozostawał nie do pobicia, choćby dlatego, że najbardziej obiecujący reporterzy gazety rzadko zostawali w niej dłużej niż dwa lata. Chodziły także plotki, że ocalała z holocaustu, ale jej gęste złote loki ukrywały wszelkie tatuaże, jakie mogła mieć. Była, krótko mówiąc, twarda jak zelówka, ale popadała w bezbronny, miaukliwy ton, kiedy nawalał jej komputer. Czy też raczej – kiedy to ona sama psuła komputer, ustawicznie zaniedbując najprostsze działania mające chronić jej pracę.
Читать дальше