– Oczywiście. I proszę, nie krępuj się, częstuj się, czym chcesz…
– Po tak wspaniałym obiedzie? – Poklepała się po brzuchu. – Już nie dałabym rady zjeść ani kęsa.
– Tylko ktoś, kto był przez dwa dni w szpitalu, może uznać chińskie jedzenie za wspaniałe.
– Moja rodzina żywiła się chińszczyzną. Och, ja wiem, to nie to samo miejsce ani ta sama rodzina, ale przypomniałam sobie o tym, kiedy jechaliśmy do Wung Fu.
Kay rzuciła jej sceptyczne spojrzenie. Czyżby teraz trochę przesadziła z opowieścią? Ale to akurat była prawda. Może dotarła już do takiego etapu, gdzie oszustwa stają bardziej wiarygodne od prawdy? Czy to skutek zbyt długiego życia w kłamstwie?
– Sos z kaczki – odezwała się, uważając, by nie mówić zbyt wyraźnie ‘i gwałtownie. – Myślałam, że jest od kaczki, tak jak mleko od krowy. Przyzwyczaiłam się do myśli, że jeśli wcześnie rano zaparkujemy na Woodlawn, nieopodal Gwynns Falls, to zobaczę Chińczyków dojących kaczki. Wyobraziłam sobie ich w tych słomkowych kapeluszach. O Boże, wszyscy mówiliśmy wtedy „kapelusze żółtków”. Rany, ale byliśmy rasistami.
– Dlaczego? – zapytał Seth.
Lubiła go, Grace też, prawie wbrew sobie. A przecież gardziła dziećmi, strasznie ją denerwowały. Jednak w dzieciach Kay była taka słodycz, czułość, odziedziczone albo wyuczone od matki. Bardzo troszczyły się o Kay, co pewnie stanowiło efekt uboczny rozwodu.
– Nas to wtedy nie raziło. Pewnie za trzydzieści lat ktoś nie będzie mógł uwierzyć w rzeczy, które ty mówiłeś, robiłeś i myślałeś.
Po wyrazie twarzy Setha widziała, że wcale się nie dał przekonać, ale przez uprzejmość nie protestował. Jego pokolenie chciało stać się doskonałe pod każdym względem, umieć odkrywać każdą tajemnicę. Przecież mieli iPody. Zdawało się, że to właśnie sprawia, że uważają wszystko za możliwe; sądzą, iż są w stanie kontrolować życie tak jak swoją muzykę, kręcąc kółeczkiem do ustawiania piosenek. No jasne, kochanie. Wszystko to przecież jedna wielka playlista, która tylko czeka, by ją ułożyć. Nowy wspaniały świat na zawołanie.
– Nie powinno nam to zabrać dłużej niż godzinę – oznajmiła Kay.
– Nie martw się o mnie. Albo, jak zwykł mawiać wujek: „Nie szalej, tylko idź”.
Pozostawiona sama w domu, włączyła telewizor w swojej kryjówce i zmusiła się, aby siedzieć spokojnie i przez dziesięć minut oglądać jakiś niesamowicie głupi program. Dzieci zawsze czegoś zapominają, uznała, ale po kilku minutach jazdy rodzice dochodzą do wniosku, iż nie warto po to wracać. Kiedy program po raz trzeci przerwały reklamy, usiadła do komputera. Żadnych haseł, żadnych haseł, błagała w myślach – no i oczywiście żadnych haseł nie było. Mały laptop Della stał szeroko otwarty. Pewnie zostaną ślady nowego użytkownika, ale kto wpadłby na pomysł, aby ją tutaj ścigać? Pospiesznie sprawdziła przez Internet pocztę, patrząc, czy jest coś pilnego. Potem wysłała emaila do szefa. Wyjaśniała, że miała wypadek i ważną sprawę rodzinną – w sumie prawda, bo sama sobie była rodziną – i musiała natychmiast wyjechać z miasta. Szybko zamknęła skrzynkę mailową na wypadek, gdyby szef siedział akurat w sieci i chciał jej odpowiedzieć. Potem, świadoma ryzyka, zaczęła wstukiwać „Heather Bethany” w okienko wyszukiwarki Google’a.
He… Wpisała ledwie dwie litery, a Google już uzupełnił hasło, podając właśnie takie, którego zamierzała szukać. Co… Ech, mała wścibska Kay. Przez kilka dni wykonała całkiem sporą, nadprogramową pracę domową. Heather poczuła się lepiej, widząc, że Kay wcale nie jest aż tak szlachetna i uczynna, że potrafi być zwyczajnie wścibska. Przejrzała historię odwiedzonych stron, ciekawa, dokąd zaprowadzają te cudze poszukiwania. Natykała się jednak wciąż na zwyczajne witryny, takie z podstawowymi sprawami. Kay zaglądała do archiwum „BeaconLight”, ale unikała linków, gdzie należało wnieść opłaty. Nieważne, ona znała tę historię już na pamięć. Była też strona o zaginionych dzieciach, z tymi niesamowitymi, postarzonymi fotografiami i podstawowymi faktami. I jakiś upiorny blog kogoś z Ohio, kto utrzymywał, że rozwiązał sprawę sióstr Bethanych. Dobra. Och, jakby ona chciała, żeby Kay, pracownik socjalny, miała dostęp do tajnych rządowych archiwów, gdzie trzyma się poufne dane. Ale oczywiście nie istniały takie miejsca, a jeśli nawet, sama już dawno by je znalazła i włamała się do nich. Całe wieki temu, do cna wyczerpała wszelkie komputerowe źródła.
Niechętnie rozłączyła się z Internetem i wyłączyła monitor. Tęskniła do własnego komputera. Aż do tej chwili nigdy nie zastanawiała się nad uczuciem do swojej maszyny, nie zwracała uwagi na to, ile godzin dziennie spędza wgapiona w ekran. To, co właśnie teraz sobie uświadomiła, wcale nie wydało się jej żałosne. Wręcz przeciwnie. Lubiła komputery, tę ich logikę i schludność. W ciągu kilku ostatnich lat nieraz parskała śmiechem, słuchając o obawach żywionych względem Internetu, że niby umożliwi dostęp do nieletnich dziewcząt i chłopców, rozpowszechni dziecięcą pornografię. Jakby przed pojawieniem się komputerów świat był bezpieczny. Gdyby jej fatalne w skutkach postępki zaczęły się od rozmowy na chacie, rodzice mieliby szansę to zauważyć. Ona jednak w prawdziwym świecie spotkała się z kimś w cztery oczy i stąd właśnie wzięły się wszystkie problemy, z takiej zwyczajnej rozmowy, najbardziej niewinnej, jaką tylko można sobie wyobrazić.
– Podoba ci się ta piosenka?
– Słucham?
– Podoba ci się ta piosenka?
– Tak.
Tak naprawdę, wcale jej się nie podobała. Nie lubiła takiej muzyki, ale rozmowa stała się już czymś innym, czymś, co miała nadzieję nigdy się nie skończy.
I w końcu telefon zadzwonił. Tak właśnie Miriam zapamiętała tamtą chwilę. Zaczęła stwarzać wspomnienie, jeszcze gdy wszystko się działo, poprawiać teraźniejszość w trakcie jej trwania. Później mówiła sobie, że wyczuła powagę akurat tego telefonu już za sprawą samego głuchego, ponurego brzęczenia dzwonka, które słyszała, szykując stół do obiadu. Ale tak naprawdę wiedziała o tej powadze dopiero kilka chwil później, gdy jakiś mężczyzna odchrząknął i zaczął mówić po baltimorsku – nietypowo wypowiadając samogłoski, tak drażniąco. Jak dobrze znała ten sposób mówienia.
Znaleźli dziewczynki.
Trafili na jakieś ciała i to mogą być siostry Bethany.
Pewnie kolejny wariat zaczął bełkotać w areszcie, rozpaczliwie chcąc pójść na układ z policją albo zwyczajnie zwrócić na siebie uwagę.
Znaleźli je.
Wariat w areszcie coś bełkocze, ale trzeba go wysłuchać.
Oni je znaleźli.
Sunny. Heather. Dave nie żyje, biedny Dave, nie doczekał końca całej tej historii. A może właśnie miał szczęście, zaoszczędził sobie wysłuchiwania tego, czego nigdy nie potrafił do siebie całkiem dopuścić.
Odnaleźli je.
– Pani Miriam Bethany? – Właśnie to „Bethany” wszystko jej wyjaśniło. Był tylko jeden kontekst, w którym nadal pozostawała Miriam Bethany.
– Słucham?
– Nazywam się Harold Lenhardt, jestem sierżantem w departamencie policji hrabstwa Baltimore.
Znaleźli je, znaleźli je, znaleźli je.
– Kilka dni temu pewna kobieta miała wypadek samochodowy, a kiedy na miejscu zjawili się funkcjonariusze policji, powiedziała…
Wariat, kolejny pieprzony wariat. Następny szaleniec, obojętny na ból i rany, jakie zadaje.
– Wyznała, że jest pani młodszą córką, Heather. Umysł Miriam eksplodował.
Читать дальше