Woda miała szpony. Czułem je, kiedy mnie opływała. Tysiące szponów, szarpiących mnie, chwytających, próbujących wciągnąć z powrotem w ciemny nurt. Woda spiętrzyła się wokół mnie, podchodząc mi do twarzy. Obejmując ramionami obie strony filaru, próbowałem trochę wspiąć się po śliskim betonie, ale za każdym razem, gdy przesunąłem się choć o kilka cali, szpony łapały mnie i ściągały z powrotem. Szybko się zorientowałem, że najlepiej będzie trzymać się i czekać.
Tuląc się do betonu, pomyślałem o swojej córce. Pomyślałem, jak krzyczy do mnie, żebym się trzymał, żebym to zrobił dla niej. Powiedziała mi, że nieważne, gdzie jestem i co robię, ona wciąż mnie potrzebuje. Nawet w takiej chwili wiedziałem, że to złudzenie, ale uspokoiło mnie trochę. Dało trochę siły, by nadal się trzymać.
W schowku były narzędzia i koło zapasowe, wszystko na nic. Wtem przez otwory w feldze dostrzegła pod spodem czarne i czerwone kable. Przewody do akumulatora.
Włożyła palce w otwory obręczy i szarpnęła ją do góry. Koło było wielkie, ciężkie i niewygodne, ale nie poddała się. Wyciągnęła je na zewnątrz i po prostu rzuciła na jezdnię. Chwyciła kable i znów przebiegła przez drogę – przejeżdżający samochód wpadł w poślizg, gdy jego kierowca wcisnął hamulec.
Znów spojrzała do wody przez barierkę i w pierwszej chwili nie dostrzegła Boscha. Potem zajrzała pod sam most i zobaczyła, jak przywiera do pionowej belki, a nurt spiętrza się wokół niego, szarpiąc go i ciągnąc. Dłonie i palce miał podrapane, krwawiące. Patrzył na nią w górę, na twarzy miał coś, co wzięła za słabiutki uśmiech, prawie jakby jej mówił, że wszystko będzie dobrze.
Nie wiedząc, co zrobić, po prostu przerzuciła końce kabli przez poręcz. Były o wiele za krótkie.
– Cholera!
Wiedziała, że musi zejść niżej. Wzdłuż mostu biegła rura kanalizacyjna. Widziała, że gdyby na nią zeszła, mogłaby spuścić przewody jeszcze pięć stóp niżej. To mogłoby wystarczyć.
– Czy coś się stało, proszę pani?
Odwróciła się. Za nią stał mężczyzna pod parasolem. Przechodził przez most.
– W rzece jest człowiek. Proszę zadzwonić pod 911. Ma pan komórkę? Proszę dzwonić pod 911.
Facet zaczął wyciągać telefon z kieszeni kurtki. Rachel odwróciła się z powrotem do barierki i zaczęła się na nią wspinać.
To okazało się łatwe. Ryzykowne było przejście na drugą stronę i zejście w dół, na rurę. Założyła kable na szyję i powoli spuściła jedną nogę, potem drugą. Ześliznęła się, siadając okrakiem na rurze.
Teraz już wiedziała, że do niego sięgnie. Zaczęła opuszczać kable, on wyciągnął ręce. Lecz gdy tylko je chwycił, w wodzie zakłębiło się coś kolorowego, uderzając Boscha i spychając go z filaru.
Rachel natychmiast zdała sobie sprawę, że to Backus, żywy albo martwy.
Na to nie była przygotowana. Kiedy Bosch spadał, nadal trzymał kable. Lecz jego ciężar, ciężar Backusa i impet nurtu to było zbyt wiele. Szarpnięcie wyrwało jej przewody, spadły do wody i popłynęły pod most.
– Już jadą! Już jadą!
Spojrzała na stojącego nad nią, przy barierce, faceta z parasolem.
– Za późno – powiedziała. – Poniosło go dalej.
Byłem słaby, ale Backus jeszcze słabszy. Widziałem, że nie ma już tyle siły co podczas szarpaniny na brzegu. Zepchnął mnie z filaru, bo się go nie spodziewałem, a uderzył mnie całym swym ciężarem. Lecz teraz chwytał mnie jak tonący, który usiłuje się czegoś przytrzymać.
Szamotaliśmy się, idąc na dno. Spróbowałem otworzyć oczy, ale woda była zbyt ciemna, by cokolwiek zobaczyć. Pchnąłem go mocno na betonowe dno i odwróciłem, tak że znalazłem się za nim. Owinąłem wokół jego szyi kabel, który wciąż trzymałem. Jeszcze raz i jeszcze, aż jego ręce puściły mnie i powędrowały do szyi. W płucach mnie paliło. Potrzebowałem powietrza. Odepchnąłem się od niego, by się wynurzyć. Kiedy się rozdzielaliśmy, jeszcze chwycił mnie za kostki, ale kopnąłem go i wypłynąłem.
W ostatniej swej chwili Backus zobaczył ojca. Żywego, choć dawno zmarł i został skremowany. Patrzył nań surowo, tak jak to Backus pamiętał. Jedną dłoń miał za plecami, jakby coś w niej chował. Drugą przyzywał syna do siebie. Wracaj.
Backus uśmiechnął się, potem się roześmiał. Woda wlała mu się do ust i płuc. Nie przestraszył się. Raczej się ucieszył. Wiedział, że urodzi się na nowo. Jeszcze wróci. Wiedział, że zło nie da się zwyciężyć. Przemieszcza się tylko z miejsca na miejsce i czeka.
Wynurzyłem się i łykałem powietrze. Obróciłem się w wodzie, szukając Backusa, ale znikł. Był już niegroźny, ale woda – wręcz przeciwnie. Czułem wyczerpanie. Ręce miałem tak ciężkie, że ledwo mogłem je unieść. Znów przypomniał mi się ten chłopiec, jaki musiał być przerażony, zdany sam na siebie, a wokół ze wszystkich stron szarpały go szpony.
Przed sobą widziałem miejsce, gdzie strumień spływający z kanionu wpływa do głównego nurtu rzeki. Jeszcze pięćdziesiąt jardów;
wiedziałem, że tam rzeka będzie szersza, płytsza i jeszcze bardziej wezbrana. Ale w głównym kanale betonowe ściany są nachylone – mógłbym więc spróbować jakoś się wydostać, gdyby tylko udało mi się zwolnić i czegoś chwycić.
Spuściłem wzrok i postanowiłem płynąć tak blisko ściany, jak tylko się da bez obijania się o nią. Potem dostrzegłem szansę na ratunek. Sto jardów przede mną kanał unosił drzewo, które widziałem z domu Turrentine'a. Musiało się zahaczyć gdzieś pod mostem albo na płyciźnie, tak że je dogoniłem.
Resztką sił zacząłem płynąć z prądem, nabierając szybkości i zbliżając się do drzewa. To będzie moja łódź. Jak będzie trzeba, uda mi się na niej dopłynąć nawet do samego oceanu.
Rachel zgubiła rzekę. Ulice oddalały się od niej i wkrótce ją zgubiła. Nie potrafiła do niej wrócić. W samochodzie był ekranik GPS-u, ale nie wiedziała, jak obsługiwać urządzenie, wątpiła zresztą, czy przy takiej pogodzie uda się złapać sygnał z satelitów. Zjechała na bok i wściekle walnęła dłonią w kierownicę. Czuła się, jakby pozostawiła Harry'ego; jak utonie, będzie to jej wina.
Wtem usłyszała helikopter. Leciał nisko i szybko. Pochyliła się, żeby zerknąć w górę przez przednią szybę. Nic nie widziała. Wysiadła na deszcz i rozejrzała się wokoło. Wciąż było go tylko słychać.
To musi być pomoc, pomyślała. Kto inny latałby w taką pogodę? Namierzyła ten dźwięk i wskoczyła z powrotem do auta. Przy pierwszej okazji skręciła w prawo i kierowała się ku terkotowi helikoptera. Jechała z otwartym oknem, deszcz padał na nią, ale nie dbała o to. Nasłuchiwała odgłosu wirnika.
Niebawem go zobaczyła. Krążył przed nią, po prawej. Jechała dalej. Dotarłszy do Reseda Boulevard, skręciła znów w prawo i zauważyła, że właściwie są to dwa śmigłowce. Oba były czerwone z białymi napisami na bokach. Nie były to nazwy stacji radiowych ani telewizyjnych. Na obu widniały napisy LAFD. Straż Pożarna Los Angeles.
Przed nią był most. Rachel widziała zatrzymujące się samochody i ludzi podbiegających do barierek. Patrzyli w dół na rzekę.
Zatrzymała się, zjeżdżając na prawy pas, i zrobiła to samo. Podbiegła do poręczy w samą porę, by zobaczyć, jak ratują Boscha. Siedział w żółtej uprzęży ratunkowej, podnoszono go na linie; wcześniej trzymał się wyrwanego drzewa, które utknęło na mieliźnie w miejscu, gdzie rzeka rozszerzała się do stu pięćdziesięciu stóp.
Gdy uniesiono go do śmigłowca, Bosch spojrzał na wzburzony nurt pod sobą. Drzewo niebawem wyrwało się z mielizny i zawirowało w kaskadach. Nabrało szybkości i znikło pod mostem. Gałęzie uderzały w pylony i łamały się.
Читать дальше