– Nasza córka – wyjaśnił Armstrong. – Poprosiliśmy
o zdjęcie, bo za nią tęsknimy. Oto co przysłała. Ma poczucie humoru.
Usiadł za biurkiem. Neagley i Reacher zajęli dwa krzesła.
– Wszystko to wygląda bardzo poufnie – zauważył Armstrong.
Reacher przytaknął.
– I w ostatecznym rozrachunku myślę, że wszyscy zgodzimy się, iż powinno takie pozostać.
– Co pan ma na myśli?
– Pan Stuyvesant poinformował nas o zasadach – oznajmił Reacher. – Zamierzam właśnie je złamać. Secret Service
przechwyciła sześć listów z pogróżkami pod pańskim adresem. Pierwszy przyszedł pocztą osiemnaście dni temu. Dwa kolejne także pocztą. Trzy dostarczono bezpośrednio. Armstrong milczał.
– Nie wygląda pan na zaskoczonego – zauważył Reacher. Mężczyzna wzruszył ramionami.
– Polityka to zaskakujące zajęcie.
– Pewnie tak – przyznał Reacher. – Wszystkie listy podpisano odciskiem kciuka. Zidentyfikowaliśmy go i znaleźliśmy staruszka z Kalifornii. Obcięto mu kciuk i posłużono się nim niczym pieczątką.
Armstrong milczał.
– Drugi list zjawił się w biurze Stuyvesanta. Ostatecznie
dowiedliśmy, że umieścił go tam technik ochrony, niejaki
Nendick. Jego żonę porwano, by zmusić go do współpracy.
Był tak przerażony niebezpieczeństwem grożącym jej w razie, gdyby cokolwiek zdradził, że zapadł w śpiączkę. Przy
puszczamy jednak, że do tego czasu i tak już ją zabili.
Armstrong milczał.
– W biurze pracuje teoretyk nazwiskiem Swain. To on
pierwszy skojarzył fakty. Uznał, że popełniliśmy błąd w obliczeniach. Zrozumiał, że Nendick sam w sobie także miał
być wiadomością. Co oznaczało siedem wiadomości, nie
sześć. Potem dodaliśmy też staruszka z Kalifornii, któremu odcięto kciuk. W sumie osiem. A także dwa wtorkowe
zabójstwa, dziewiątą i dziesiątą wiadomość. Jedno w Minnesocie, jedno w Kolorado. Dwóch niespokrewnionych,
obcych sobie ludzi nazwiskiem Armstrong, których zabito
w ramach demonstracji przeciw panu.
– Nie! – westchnął Armstrong.
– A zatem dziesięć wiadomości – ciągnął Reacher. -
Wszystkie miały sprawić, by pan cierpiał. Tyle że pana
o nich nie poinformowano. Potem jednak zacząłem się zastanawiać, czy wciąż czegoś nie przeoczyliśmy. I wie pan co? Jestem pewien, że tak właśnie było. Myślę, że było co najmniej jedenaście wiadomości.
– Co było jedenastą? – spytał Armstrong.
– Coś, co się prześliznęło – odparł Reacher. – Coś, co przyszło pocztą na pański adres, coś, czego Secret Service nie uznała za pogróżkę. Coś, co dla nich nic nie znaczyło, ale wiele znaczyło dla pana.
Armstrong milczał.
– Uważam, że to właśnie przyszło pierwsze, na samym początku, nim Secret Service się zorientowała. Myślę, że była to zapowiedź, którą tylko pan mógł zrozumieć. Uważam, że od początku wiedział pan o wszystkim. Myślę, że wie pan, kto to robi i dlaczego.
– Zginęli ludzie – powiedział Armstrong. – To bardzo poważne oskarżenie.
– Zaprzecza pan?
Milczenie.
Reacher pochylił się naprzód.
– Nigdy nie padły pewne kluczowe słowa – rzekł. – Gdybym ja tam stał, podając indyka, i nagle ktoś zaczął strzelać,
a ktoś inny wykrwawił się na śmierć, ponieważ osłonił mnie
swoim ciałem, wcześniej czy później spytałbym: kto to był,
do diabła? Czego, do cholery, chcieli? Czemu, do diabła, to
zrobili? To podstawowe pytania i proszę mi wierzyć, zadawałbym je jasno i wyraźnie, ale pan ich nie zadał. Widzieliśmy się potem dwukrotnie, w piwnicy Białego Domu i później w biurze. Mówił pan różne rzeczy, pytał, czy już ich
złapano. To była pańska największa troska. Ani razu nie spytał pan, kim są, jakimi kierują się motywami. A czemu? Istnieje tylko jedno wyjaśnienie. Pan już wiedział.
Armstrong milczał.
– Przypuszczam, że pańska żona też wie – dodał Reacher.
– Wspominał pan, że wściekła się, twierdząc, iż naraża pan
życie ludzi. Nie sądzę, by mówiła ogólnie. Myślę, że wie
to, co pan, i uważa, że powinien był pan komuś powiedzieć.
Armstrong milczał.
– Przypuszczam zatem, że teraz nękają pana wyrzuty sumienia. Dlatego właśnie zgodził się pan wygłosić oświadczenie w telewizji. Dlatego nagle wybiera się pan na pogrzeb. To poczucie winy, bo pan wiedział i nikomu nie powiedział.
– Jestem politykiem – odparł Armstrong. – Mamy setki wrogów. Domysły nie miały sensu.
– Bzdura – przerwał mu Reacher. – To nie jest sprawa polityczna. To zemsta czysto osobista. Pańscy wrogowie polityczni to hodowca soi z Dakoty Północnej, który przez pana zarabia tygodniowo dziesięć centów mniej, bo zmienił pan wysokość dotacji, albo nadęty stary senator, którego nie chciał pan poprzeć. Hodowca soi może spróbować się odegrać podczas następnych wyborów, senator zaczekać i zepsuć pańskie plany podczas jakiegoś ważnego głosowania. Ale żaden z nich nie zrobi tego, co ci ludzie.
Armstrong milczał.
– Nie jestem głupcem – oznajmił Reacher. – Czuję gniew, bo patrzyłem, jak kobieta, którą bardzo lubiłem, na moich oczach wykrwawia się na śmierć.
– Ja też nie jestem głupcem – odparł Armstrong.
– Myślę, że jednak pan jest. Coś z przeszłości upomina się o pana, a pan sądzi, że może po prostu to zignorować i mieć nadzieję, że sobie pójdzie? Nie wiedział pan, że do tego dojdzie? Wszystkim wam brak stosownej perspektywy.
Sądzi pan, że zdobył światową sławę, bo zasiadał pan w Izbie Reprezentantów i Senacie? Wcale nie. Prawdziwi ludzie nigdy o panu nie słyszeli, aż do tegorocznej kampanii. Sądził pan, że wszystkie pana sekrety wyszły już na jaw? Ależ nie.
Armstrong milczał.
– Kim oni są? – spytał Reacher.
Wiceprezydent wzruszył ramionami.
– A jak pan sądzi? – odpowiedział pytaniem.
Reacher odczekał chwilę.
– Sądzę, że ma pan problemy z opanowaniem złości, tak
jak pański ojciec. Sądzę, że kiedyś, nim nauczył się pan
samokontroli, dopiekł pan wielu ludziom. Niektórzy zapomnieli, inni nie. Myślę, że krzywda, jakiej doświadczył
ten człowiek, odcisnęła się trwałym piętnem na jego życiu. Nieważne, czy był to ból fizyczny, czy też poniżenie,
czy inny głęboki wstrząs. Uważam, iż osoba ta stłumiła
wspomnienia, kryjąc je w zakątku umysłu aż do dnia, gdy
włączyła telewizor i po raz pierwszy od trzydziestu lat ujrzała pańską twarz.
Armstrong przez długą chwilę siedział bez ruchu.
– Jak wiele z tego wie FBI?
– Absolutnie nic. Cały czas szuka ludzi, którzy nie istnieją. Zdecydowanie ich wyprzedzamy.
– A jakie ma pan zamiary?
– Zamierzam panu pomóc – odparł Reacher. – Choć w żaden sposób pan na to nie zasłużył. To czysty przypadek, produkt uboczny. Działam w imieniu Nendicka i jego żony, staruszka nazwiskiem Andretti, dwóch mężczyzn nazwiskiem Armstrong, Crosettiego i zwłaszcza Froelich, dawnej przyjaciółki mojego brata.
Cisza.
– Czy to zostanie między nami? – spytał Armstrong.
Reacher skinął głową.
– Będzie musiało. Sam wykorzystam te informacje.
– Wygląda na to, że zamierza pan podjąć bardzo poważne działania.
– Ludzie, którzy igrają z ogniem, w końcu się parzą.
– Takie jest prawo dżungli.
– A jak pan myśli, gdzie pan żyje?
Przez długą chwilę Armstrong milczał.
– Zatem będzie pan znał moją tajemnicę, a ja pańską. Reacher skinął głową.
Читать дальше