Reacher i Neagley wrócili do biura Froelich, by tam zaczekać, i odkryli, że pokój zajął już nowy szef zespołu.
Roślinka zniknęła, przestawiono wszystkie meble, wnętrze uległo zmianie. Po Froelich pozostała tylko słaba woń perfum, wciąż unosząca się w powietrzu. Wrócili do recepcji i usiedli wygodnie w skórzanych fotelach, oglądając telewizję bez dźwięku. Telewizor ustawiono na kanał informacyjny. Raz po raz widzieli umierającą Froelich, ginącą bezgłośnie w zwolnionym tempie. Widzieli też fragmenty późniejszego oświadczenia Armstronga i wywiad z Bannonem przed Budynkiem Hoovera. Nie prosili o włączenie dźwięku, wiedzieli, co powie. Oglądali informacje sportowe z rozgrywek w Święto Dziękczynienia. Wreszcie Stuyvesant wezwał ich do siebie.
Sekretarki nie było, najwyraźniej spędzała długi weekend w domu. Przemaszerowali przez pustą poczekalnię i usiedli przed nieskazitelnie czystym biurkiem Stuyvesanta, podczas gdy on informował ich o zasadach spotkania.
– Żadnego kontaktu fizycznego – zaczął.
Reacher się uśmiechnął.
– Nawet uścisku dłoni?
– Uścisk dłoni chyba może być – ustąpił Stuyvesant. -
Ale nic poza tym. I nie wolno wam ujawniać niczego na
temat bieżącej sytuacji. On nie wie i nie chcę, żeby dowiedział się od was. Zrozumiano?
Reacher skinął głową.
– Zrozumiano – powiedziała Neagley.
– Nie denerwujcie go i nie nękajcie. Pamiętajcie, kim jest. I pamiętajcie, że ma na głowie chorą matkę.
– Dobra – rzucił Reacher.
Stuyvesant spojrzał w bok.
– Zdecydowałem, że nie chcę wiedzieć, czemu zależy
wam na tym spotkaniu. I nie chcę wiedzieć, co się stanie
później, jeśli w ogóle cokolwiek się stanie. Chcę jednak
podziękować za to, co już zrobiliście. Wasz audyt nam pomoże. Myślę też, że ocaliliście nam skórę w Bismarck. Przez cały czas robiliście, co należy, i jestem wam za to niezmiernie wdzięczny. Reacher i Neagley milczeli.
– Zamierzam przejść na emeryturę – oznajmił Stuyvesant. – Teraz musiałbym mocno walczyć, by ocalić karierę. A prawda jest taka, że w tej chwili nie zależy mi na niej aż tak bardzo, by o nią walczyć.
– Ci ludzie nigdy nie byli waszymi agentami – powiedział Reacher.
– Wiem – odparł Stuyvesant. – Jednak straciłem dwoje naszych. Wystarczy, bym zakończył karierę. Ale to mój problem i moja decyzja. Powiem też, że bardzo się cieszę, iż miałem sposobność poznać brata Joego. Praca z wami była dla mnie prawdziwym zaszczytem.
Oboje milczeli.
– I cieszę się, że byłeś z M.E. do końca.
Reacher odwrócił wzrok.
Stuyvesant ponownie wyjął z kieszeni koperty.
– Nie wiem, czy wolałbym, abyście mieli rację, czy się
mylili – rzekł. – W sprawie Wyoming. Poślemy tam trzech
agentów i kilku miejscowych gliniarzy. To kiepska ochrona, jeśli coś pójdzie nie tak.
Przesunął koperty po biurku.
– Na dole czeka samochód – poinformował ich. – Zawiezie was do Georgetown. Później zostajecie sami.
Ruszyli do windy. Reacher zboczył z drogi i raz jeszcze odwiedził główny hol, wielki, pusty i mroczny. W ciszy słychać było echo jego kroków na zimnej marmurowej posadzce. Przystanął pod wyrytą w ścianie listą, przez chwilę patrzył na imię i nazwisko brata. Zerknął na puste
miejsce poniżej, gdzie wkrótce pojawią się nowe litery: Froelich. Potem zawrócił i dołączył do Neagley. Przeszli przez niewielkie drzwi ze wzmocnioną szybką i ujrzeli swój samochód.
* * *
Biały namiot nadal stał na chodniku przed domem Armstronga. Kierowca zatrzymał się dokładnie obok i przemówił do mikrofonu na przegubie. Sekundę później drzwi frontowe się otworzyły, na zewnątrz wyszło trzech agentów. Jeden przeszedł jasnym tunelem, otworzył drzwi wozu. Reacher wysiadł, za nim wysunęła się Neagley. Agent zamknął drzwi i stanął spokojnie przy krawężniku. Samochód odjechał. Drugi agent wyciągnął ręce i gestem dał im do zrozumienia, że powinni zaczekać i poddać się rewizji. Przez chwilę stali w jasnym płóciennym półmroku. Neagley spięła się, gdy dotknęły jej obce dłonie, ale kontrola była bardzo pobieżna – ledwo ją obszukali i przeoczyli ceramiczny nóż, który Reacher ukrył w skarpecie.
Agenci poprowadzili ich naprzód, do przedpokoju Armstronga. Zamknęli drzwi. Dom był większy, niż wydawał się z zewnątrz – solidna budowla, która stała tu zapewne od stu lat i mogła spokojnie postać sto kolejnych. Ściany przedpokoju oklejono pasiastą tapetą. Na antycznych meblach stały niezliczone oprawione w ramki zdjęcia. Na pokrywającej podłogę wykładzinie ułożono dywany. W kącie leżała sfatygowana torba, zapewne przygotowana na nagły wyjazd jej właściciela do Oregonu.
– Tędy – rzucił jeden z agentów.
Poprowadził ich w głąb domu, przez odchodzący z przedpokoju korytarzyk do dużej, połączonej z jadalnią kuchni, wyglądającej jak żywcem wyjęta z wiejskiej drewnianej chaty: sosnowe meble, wielki stół w jednym kącie,
sprzęt kuchenny w drugim. W powietrzu unosiła się mocna woń kawy. Armstrong i jego żona siedzieli przy stole. Przed sobą mieli ciężkie porcelanowe kubki i cztery różne gazety. Pani Armstrong ubrana była w dres do joggingu. Jej skóra lśniła od potu, jakby gospodyni przed chwilą wyszła z minisiłowni w piwnicy. Wyglądało na to, że nie jedzie z mężem do Oregonu. Nie była umalowana, sprawiała wrażenie zmęczonej i zniechęconej, jakby wydarzenia Święta Dziękczynienia wstrząsnęły nią do głębi.
Sam Armstrong był spokojny i opanowany. Pod marynarką z wysoko podciągniętymi rękawami miał czystą koszulę, bez krawata. Czytał komentarze redakcyjne z „New York Timesa” i „Washington Post”.
– Kawy? – zaproponowała pani Armstrong.
Reacher skinął głową. Kobieta wstała, przeszła do aneksu
kuchennego, zdjęła z haczyków jeszcze dwa kubki i napełniła. Wróciła, niosąc je w obu rękach. Reacher nie potrafił określić, czy jest wysoka, czy niska. Była jedną z tych kobiet, które na płaskim obcasie sprawiają wrażenie niskich, a w szpilkach bardzo wysokich. Bez słowa wręczyła im kubki. Armstrong uniósł wzrok znad gazet.
– Przykro mi z powodu pańskiej matki – powiedziała
Neagley.
Gospodarz skinął głową.
– Pan Stuyvesant poinformował mnie, że chcieliście pomówić prywatnie.
– Tak byłoby najlepiej – odparł Reacher.
– Czy moja żona może do nas dołączyć?
– To zależy od pańskiej definicji prywatności.
Pani Armstrong zerknęła na męża.
– Opowiesz mi później – rzekła. – Przed wyjazdem, jeśli zajdzie taka potrzeba.
Armstrong ponownie skinął głową, demonstracyjnie złożył gazety. Potem wstał, podszedł do ekspresu i napełnił kubek.
– Chodźmy – rzekł.
Poprowadził ich z powrotem korytarzykiem do pokoju. Dwaj agenci towarzyszyli im krok w krok, zajęli posterunki po obu stronach na zewnątrz. Armstrong zerknął na nich, przepraszająco i zamknął drzwi. Jeszcze parę kroków i znalazł się za biurkiem. Pokój urządzono niczym gabinet, ale bardziej wypoczynkowy niż prawdziwy. Brakowało w nim komputera – tylko stare, ciemne, drewniane biurko, obite skórą krzesła i książki, wybrane tak, by pasowały do wystroju. Do tego boazerie i stary perski dywan. Gdzieś w kącie odświeżacz powietrza wyrzucał z siebie nieustannie słodką mgiełkę. Na ścianie wisiało zdjęcie przedstawiające osobę nieokreślonej płci, stojącą na krze. Osoba miała na sobie obszerny puchowy płaszcz z kapturem i grube rękawice sięgające łokci. Z obramowanego futrem kaptura wynurzała się twarz okryta narciarską maską i żółtymi goglami. Jedna z dłoni w rękawicach unosiła się w geście powitania.
Читать дальше