– Ja już nie sypiam.
Reacher ziewnął.
– Ja mam zamiar się przespać.
– Kiepski dzień – zauważyła Neagley.
Reacher skinął głową.
– Trudno wyobrazić sobie gorszy. Jeśli chcesz, to dzwoń,
ale nie budź mnie, żeby powiedzieć, czego się dowiedziałaś. Wysłucham tego jutro.
* * *
Nocny oficer dyżurny załatwił im przewóz do motelu w Georgetown. Reacher wrócił wprost do pokoju. Był cichy, nieruchomy, pusty, starannie wysprzątany. Zasłano łóżko, pudełko Joego zniknęło. Na chwilę usiadł w fotelu, zastanawiając się, czy Stuyvesant odwołał rezerwację Froelich, a potem poczuł, jak przygniata go nocna cisza i poczucie dziwnego braku, nieobecności. Kogoś, kto powinien tu być, ale kogo nie było. Kogo? Froelich, oczywiście. Tęsknił za nią. Powinna tu być, a jej nie było. Razem
opuszczali ten pokój wcześnie rano. Dziś wygramy albo przegramy, powiedziała. Przegrana nie wchodzi w grę, odparł. Kogoś brakowało. Może Joego? Może mnóstwa rzeczy? W jego życiu brakowało ich tak wielu, rzeczy, których nie zrobił, których nie powiedział. Czego dokładnie? Może po prostu wciąż dręczyły go pytania w sprawie ojca Armstronga, a może coś więcej. Czy brakowało czegoś jeszcze? Zamknął oczy, starając się zlokalizować źródło uczucia, widział jednak tylko różową mgiełkę krwi Froelich, opadającą w słońcu. Uniósł powieki, zdjął ubranie i trzeci raz tego dnia wziął prysznic. Odkrył, że patrzy pod nogi, jakby spodziewał się, że brodzik znów zabarwi się czerwienią. Ale pozostał czysty i biały.
Łóżko było zimne i twarde. Nowa pościel poskrzypywała od krochmalu. Samotnie wsunął się pod kołdrę i przez godzinę patrzył w sufit, pogrążony w myślach. W końcu wyłączył się i zmusił do zaśnięcia. Śnił o bracie spacerującym ręka w rękę z Froelich latem dookoła zalewu. Światło było miękkie i złociste, a krew tryskająca z jej karku wisiała w nieruchomym ciepłym powietrzu niczym połyskliwa czerwona wstęga, półtora metra nad ziemią. Nie poruszały jej przechodzące tłumy, a gdy wraz z Joem przybyli na miejsce, z którego wyruszyli, wstęga zataczała pełny krąg wokół zalewu. Potem Froelich zmieniła się w Swaina, a Joe w policjanta z Bismarck. Jego rozpięty płaszcz łopotał w rytm kroków. Swain mówił każdemu, kogo spotkał: „Chyba popełniliśmy błąd w obliczeniach”. Potem Swain zamienił się w Armstronga. Armstrong uśmiechnął się promiennie uśmiechem polityka. Rzekł: „Tak mi przykro”, a policjant odwrócił się, wyciągnął spod łopoczącego płaszcza długi karabin, powoli odciągnął zamek i strzelił Armstrongowi w głowę. Nie towarzyszył temu żaden dźwięk,
bo karabin był wytłumiony. Żadnego dźwięku, nawet gdy Armstrong wpadł do wody i odpłynął w dal.
* * *
O szóstej rano Reachera obudził telefon z recepcji. Minutę później rozległo się stukanie do drzwi. Reacher wy-turlał się z łóżka, owinął w pasie ręcznikiem i zerknął w wizjer. To była Neagley, ubrana, gotowa do wyjścia. Przyniosła mu kawę. Wpuścił ją, usiadł na łóżku i pociągnął łyk gorącego płynu. Ona tymczasem krążyła tam i z powrotem po wąskiej przestrzeni między łóżkiem i oknem. Sprawiała wrażenie nakręconej, wyglądała, jakby całą noc piła kawę.
– W porządku. Ojciec Armstronga? – zaczęła, jakby w jego imieniu zadawała pytanie. – Został powołany pod koniec wojny koreańskiej. Nigdy nie uczestniczył w walkach, ale przeszedł szkolenie oficerskie, ukończył je jako podporucznik i został przydzielony do kompanii piechoty. Stacjonowali w Alabamie, w jakiejś dawno zapomnianej
bazie. Mieli rozkaz osiągnąć gotowość bojową, szykując się do walki, która – jak wszyscy wiedzieli – już się zakończyła. Wiesz, jak wyglądają takie przygotowania, prawda?
Reacher przytaknął sennie. Pociągnął łyk kawy.
– Jakiś kretyn kapitan organizuje niekończące się konkursy – rzekł. – Punkty za to, punkty za tamto, premie i kary, pod koniec miesiąca kompania B zabiera do koszar flagę za to, że skopała tyłek kompanii A.
– A Armstrong senior zwykle wygrywał – dodała Neagley. – Bardzo sprawnie wszystkim kierował, tyle że miał problemy z opanowaniem nerwów. Był nieprzewidywalny. Jeśli ktoś coś schrzanił i stracił punkty, Armstrong potrafił wpaść w szał. Zdarzyło mu się to parę razy. Nie zwykłe oficerskie bzdury. Określono to mianem poważnych ataków
niekontrolowanej wściekłości. Posuwał się za daleko, jakby nie umiał się powstrzymać.
– I?
– Dwa razy mu darowali. To nie trwało stale. Zdarzało
się od czasu do czasu, lecz po trzecim razie doszło do poważnych obrażeń fizycznych i wykopali go. Ale wszystko
ukryli, zorganizowali zwolnienie z przyczyn psychologicznych. Uznali to za typowy stres pola walki, choć nigdy nie
uczestniczył w walce.
Reacher się skrzywił.
– Pewnie miał przyjaciół. I ty też, skoro zdołałaś dotrzeć tak głęboko.
– Całą noc wisiałam na słuchawce. Stuyvesant dostanie zawału, gdy zobaczy rachunek telefoniczny.
– Ile było ofiar?
– Też o tym pomyślałam, ale możemy o nich zapomnieć. Trzy, jedna na każdy incydent. Jedna zginęła w Wietnamie. Jedna zmarła dziesięć lat temu w Palm Springs. A trzeci gość ma ponad siedemdziesiąt lat i mieszka na Florydzie.
– Ślepa uliczka – mruknął Reacher.
– Wyjaśnia jednak, czemu nie uwzględnili go w kampanii.
Reacher pokiwał głową, napił się kawy.
– Czy możliwe, by Armstrong odziedziczył skłonność do ataków wściekłości? Froelich mówiła, że widywała, jak się złościł.
– Też mi to przyszło do głowy – odparła Neagley. – W sumie całkiem prawdopodobne. Kiedy upierał się, że pojedzie na jej pogrzeb, czuło się, że musi się hamować, prawda? Zakładam jednak, że gdyby miał z tym kłopoty, już dawno by to wypłynęło. Facet przez całe życie kandyduje
na różne urzędy. A wszystko zaczęło się latem, razem z kampanią. Już to ustaliliśmy.
Reacher przytaknął bezwiednie.
– Kampania – powtórzył.
Siedział bez ruchu z kubkiem w dłoni, patrząc wprost w ścianę, przez minutę, potem dwie.
– Co się stało? – spytała Neagley.
Nie odpowiedział. Po prostu wstał, podszedł do okna, rozsunął zasłony i spojrzał na fragmenty Waszyngtonu widoczne pod szarym porannym niebem.
– Co właściwie Armstrong robił w czasie kampanii? -
spytał.
– Mnóstwo rzeczy.
– Ilu reprezentantów ma Nowy Meksyk?
– Nie wiem – przyznała Neagley.
– Myślę, że trzech. Potrafisz ich wymienić?
– Nie.
– Rozpoznałabyś któregoś na ulicy?
– Nie.
– Oklahoma?
– Nie wiem. Pięciu?
– Chyba sześciu. Wymienisz ich?
– Jeden z nich to dupek, tyle wiem. Nie pamiętam, jak się nazywa.
– Senatorzy z Tennessee?
– Do czego zmierzasz?
Reacher wyglądał przez okno.
– Cierpimy na chorobę stolicy – rzekł. – Wszyscy się
nią zaraziliśmy. Nie patrzymy na całą sprawę z punktu widzenia normalnych ludzi. Dla przeciętnych obywateli wszyscy ci politycy są absolutnie nikim. Sama to powiedziałaś.
Mówiłaś, że interesujesz się polityką, ale nie potrafisz
wymienić nazwisk wszystkich stu senatorów. A większość ludzi interesuje się nią tysiąc razy mniej od ciebie. Większość ludzi nie rozpoznałaby młodszego senatora innego stanu, nawet gdyby wpadł na nich i ugryzł ich w tyłek. Albo ugryzła, jak powiedziałaby Froelich. Sama przyznała, że przed wyborami nikt nawet nie słyszał o Armstrongu.
Читать дальше