– I wszyscy będziemy żyli długo i szczęśliwie.
Kolejna chwila ciszy, trwająca całą minutę. Reacher ujrzał, jak Armstrong polityk znika, ustępując miejsca Armstrongowi człowiekowi.
– Większość pańskich założeń jest błędna, ale nie wszystkie – zaczął.
Pochylił się i otworzył szufladę. Wyjął z niej wyściełaną kopertę i rzucił na biurko. Koperta przesunęła się po lśniącym drewnianym blacie i zatrzymała parę centymetrów od krawędzi.
– Przypuszczam, że można to uznać za pierwszą wiadomość – rzekł. – Dotarła do mnie w dzień wyborów. Secret
Service zapewne nieco się zdziwiła, ale agenci nie dostrzegli w tym nic złego, toteż przekazali mi list.
Koperta była standardowym produktem pocztowym. Zaadresowano ją do Brooka Armstronga, Senat Stanów Zjednoczonych, Waszyngton D.C. Adres wydrukowano na znajomej samoprzylepnej etykiecie, znajomą komputerową czcionką, Times New Roman, czternastką, wytłuszczoną. List wysłano gdzieś w stanie Utah 28 października. Kopertę kilka razy otwierano i zaklejano.
Reacher uniósł klapkę i zajrzał do środka. Przytrzymał
tak, by pokazać Neagley.
Wewnątrz nie było niczego poza miniaturowym kijem baseballowym, z rodzaju tych sprzedawanych jako pamiątki bądź dawanych w prezencie. Miękkie lakierowane drewno barwy miodu. W obwodzie miał około 2,5 centymetra i liczyłby niecałe 40 centymetrów długości, gdyby nie fakt, że złamano go tuż przy uchwycie. Uczyniono to z rozmysłem, częściowo przepiłowano, a potem przełamano siłą. Końcówki zostały podrapane i porysowane, jakby złamanie było dziełem przypadku.
– Nie mam problemów z opanowaniem złości – oznajmił Armstrong. – Ale istotnie miał je mój ojciec. Mieszkaliśmy w niewielkim miasteczku w Oregonie, spokojnym miejscu na odludziu. W gruncie rzeczy było to miasto drwali, nieco rozwarstwione. Właściciele tartaków mieli wielkie domy, szefowie zmian mniejsze, robotnicy mieszkali w chatach bądź wynajmowali pokoje. Była tam też szkoła. Moja matka prowadziła aptekę. Z jednej strony leżała reszta stanu, z drugiej rozciągał się dziewiczy las, zupełnie jakbyśmy mieszkali na pograniczu. Nieco bezprawia, ale nie tak źle. Kilka dziwek, mnóstwo picia. W sumie spokojne amerykańskie miasteczko.
Na chwilę zawiesił głos, oparł dłonie o blat i spuścił wzrok.
– Miałem osiemnaście lat – podjął. – Właśnie skończyłem liceum i szykowałem się do wyjazdu do college'u. Moich ostatnich kilka tygodni w domu. Siostra gdzieś wyjechała. Na bramie mieliśmy skrzynkę pocztową, ojciec zrobił ją własnoręcznie, w kształcie miniaturowego tartaku. Była śliczna, zbudowana z cedrowych listewek. Rok wcześniej, w Halloween, ktoś ją rozwalił. No wiecie, to taka
tradycja. W Halloween grupki chuliganów wyruszają na miasto z kijami baseballowymi i rozbijają skrzynki pocztowe. Ojciec słyszał wszystko i wybiegł za nimi, ale nikogo nie zobaczył. Żałowaliśmy nieco, bo była to ładna skrzynka i jej zniszczenie wydało nam się bezsensowne. Ale ojciec zbudował nową, mocniejszą. Popadł na jej punkcie w obsesję. Cały czas jej pilnował. Zdarzało się, że ukrywał się w nocy w pobliżu i czuwał.
– I dzieciaki wróciły – domyśliła się Neagley.
Armstrong przytaknął.
– Późnym latem. Dwóch chłopaków w samochodzie, z kijem. Byli wysocy, silni. Nie znałem ich, ale widywałem wcześniej tu i tam. To byli prawdziwi twardziele, chuligani, młodociani bandyci spoza miasta. Tacy, od których zawsze staramy się trzymać jak najdalej. Zamachnęli się, celując w skrzynkę, ojciec wyskoczył i zaczęli się kłócić. Drwili z niego, grozili, mówili okropne rzeczy o mojej matce. Powtarzali: „Przyprowadź ją tu, a my dogodzimy jej tym kijem lepiej, niż ty potrafisz”. Wyobrażacie sobie zapewne gesty towarzyszące tym słowom. Doszło do bójki i ojcu się poszczęściło. Zdarza się: dwa szczęśliwe trafienia i wygrał. A może pomogło mu szkolenie wojskowe. Kij pękł na pół, może po trafieniu w skrzynkę. Sądziłem, że to już koniec, ale ojciec zawlókł ich obu na podwórko, wyciągnął łańcuch i kłódki i przykuł ich do drzewa. Klęczeli naprzeciw siebie, twarzą do pnia. Ojciec zupełnie stracił rozum, wpadł w szał, tłukł ich złamanym kijem. Próbowałem go powstrzymać, nie dało się. Potem oznajmił, że to on im dogodzi złamaną końcówką kija, chyba że będą błagać, by tego nie zrobił. I błagali. Błagali głośno i bardzo długo.
Znów umilkł.
– Cały czas byłem obok – rzekł. – Starałem się uspokoić ojca, nic więcej, ale oni patrzyli na mnie, jakbym w tym uczestniczył. Widziałem to w ich oczach. Zupełnie jakbym był świadkiem najgorszej chwili ich życia, jakbym oglądał ich krańcowe poniżenie, a to chyba najgorsze, co może spotkać takiego bandziora. W ich oczach widziałem absolutną nienawiść. Nienawiść do mnie, jak gdyby mówili: widziałeś to, zatem musisz umrzeć. Naprawdę nie przesadzam.
– Co było dalej? – spytała Neagley.
– Ojciec ich tam zostawił. Powiedział, że zatrzyma ich całą noc i rano znów zacznie. Poszliśmy do środka, a godzinę później, gdy się położył, wykradłem się z powrotem. Zamierzałem ich wypuścić, ale już zniknęli. Jakimś cudem wydostali się z łańcuchów, uciekli i nigdy więcej nie wrócili. Już nigdy ich nie widziałem. Wyjechałem do college'u i nie wróciłem już do domu, jeśli nie liczyć krótkich wizyt.
– A pański ojciec umarł.
Armstrong skinął głową.
– Miał problemy z nadciśnieniem. Biorąc pod uwagę
jego temperament, to dość zrozumiałe. Z czasem zapomniałem o tych dwóch, to był tylko incydent z przeszłości, ale tak naprawdę wciąż pamiętałem. Pamiętałem wyraz ich oczu, widzę go nawet teraz. Zimna, zakamieniała
nienawiść. Niczym dwaj pewni siebie twardziele, którzy
nie mogą znieść, by ktoś mógł ujrzeć ich słabość. Jak
bym popełnił grzech śmiertelny, oglądając ich przegraną.
Jakbym to ja coś im zrobił, był ich wrogiem. Patrzyli na
mnie. Nie próbowałem nawet tego zrozumieć, żaden ze
mnie psycholog. Ale nigdy nie zapomniałem tego spojrzenia. Gdy przyszła paczka, nawet przez moment nie
zastanawiałem się, kto ją wysłał, choć minęło już niemal trzydzieści lat.
– Znał pan ich nazwiska? – spytał Reacher.
Armstrong pokręcił głową.
– Niewiele o nich wiedziałem poza tym, że mieszkali w pobliskim miasteczku. Co pan zamierza zrobić?
– Wiem tylko, co chciałbym zrobić.
– Co takiego?
– Chciałbym połamać panu obie ręce i nigdy więcej pana nie oglądać. Bo gdyby powiedział pan o tym w dniu wyborów, Froelich wciąż by żyła.
– Czemu, do licha, pan nie powiedział? – spytała Neagley.
Armstrong pokręcił głową, w oczach miał łzy.
– Bo nie miałem pojęcia, że to coś poważnego! – rzekł.
– Naprawdę, daję słowo. Na głowę mojej córki. Nie rozumiecie? Sądziłem, że po prostu chcieli mnie zdenerwować,
przypomnieć. Zastanawiałem się, czy nadal uważają, że
wówczas źle postąpiłem, czy mi grożą i czy to ma być groź
ba polityczna. Oczywiście nie bałem się, bo nie zrobiłem
nic złego. Każdy by to zrozumiał. I nie widziałem żadnych
innych logicznych powodów przysłania mi tego kija. Jestem o trzydzieści lat starszy, oni także. Jestem rozsądnym,
dorosłym mężczyzną. Założyłem, że oni również. Pomyślałem zatem, że to zapewne nieprzyjemny dowcip. Nie
czułem w tym żadnego zagrożenia, daję słowo honoru. Bo
niby skąd? Owszem, przez jakiś czas martwiłem się odrobinę, ale potem przestałem. Może w głębi ducha spodziewałem się kolejnego listu, ale uznałem, że nie ma się co
Читать дальше