Wjechali do miasta. Wydawało się, że ciągnie się w nieskończoność. Mnóstwo przestrzeni, nawet w porównaniu z Waszyngtonem, który nie był wcale najbardziej zatłoczoną metropolią świata. Zaparkowali w garażu na przedmieściach, przeszli trzy przecznice i Neagley znalazła sklep, którego szukała. Sprzedawano w nim najróżniejszy sprzęt turystyczny – od górskich butów i kompasów po maść cynkową chroniącą nos przed oparzeniami słonecznymi. Kupili lunetkę do obserwacji ptaków i dokładną mapę turystyczną środkowego Wyoming. Następnie podeszli do wieszaków z ubraniami. Pełno było na nich rzeczy, które można by wrzucić na siebie przed wycieczką w Góry Skaliste, a jednocześnie wkładać w domu i nie wyglądać jak kompletny idiota. Neagley wybrała gruby strój w odcieniach zieleni i brązu, Reacher powtórzył swój zakup w Atlantic City – tym razem dwukrotnie wyższej cenie towarzyszyła lepsza jakość. Dodał do niego czapkę i parę rękawiczek. Przebrał się w przy mierzalni. Ostatni garnitur Joego wepchnął do kosza na śmieci.
Neagley znalazła na ulicy budkę telefoniczną i przystanęła na mrozie, załatwiając krótką rozmowę. Potem wrócili do samochodu. Wyjechała z garażu i przemierzyła centrum miasta w stronę dzielnicy przemysłowej. W powietrzu pojawiła się silna woń jedzenia dla psów.
– Mają tu fabrykę – wyjaśniła Neagley.
– Poważnie? – zakpił Reacher.
Neagley skręciła w wąską uliczkę, wjechała w coś w rodzaju niewielkiego parku przemysłowego i manewrowała w labiryncie niskich metalowych baraków. Mijali hurtownie linoleum, sklepy z hamulcami, warsztaty, w których można dostać dwie pary opon zimowych za dziewięćdziesiąt dziewięć dolarów, i inne, gdzie za dwadzieścia regulowano układ kierowniczy. Na rogu mieścił się długi, niski budynek, stojący samotnie pośrodku wyasfaltowanego, pełnego dziur terenu. Budynek miał zamknięte metalowe drzwi i ręcznie wymalowany szyld z napisem Warsztat mechaniczny Eddiego Browna.
– To twój facet? – spytał Reacher.
Neagley skinęła głową.
– Czego potrzebujemy?
Reacher wzruszył ramionami.
– Nie ma sensu zanadto komplikować. Czegoś długiego i czegoś krótkiego, po sztuce na głowę. Do tego amunicja. Powinno wystarczyć.
Neagley zatrzymała się przed zamkniętymi podnoszonymi drzwiami i zatrąbiła. W służbowym wejściu pojawił się mężczyzna. Ruszył w stronę samochodu i nagle zatrzymał się, dostrzegłszy, kto siedzi w środku. Był wysoki, mocno zbudowany, o masywnym karku i ramionach, miał krótkie jasne włosy i otwartą przyjazną twarz, ale też wielkie dłonie i grube przeguby. W sumie sprawiał wrażenie faceta, któremu lepiej się nie narażać. Pomachał ręką, zniknął z powrotem w środku i po chwili wielkie drzwi zaczęły się unosić. Neagley przejechała pod nimi, one zaś natychmiast znów opadły.
Wewnątrz budynek był dwa razy krótszy niż powinien, jednak wyglądał całkiem wiarygodnie: podłoga z poplamionego smarem betonu, tu i tam rozrzucone stanowiska
mechaników, wiertarki, stosy metalowych blach, pęki stalowych prętów. Lecz tylna ściana była trzy metry bliżej, niż sugerowałyby zewnętrzne proporcje. Najwyraźniej kryło się za nią dodatkowe pomieszczenie.
– To jest Eddie Brown – przedstawiła Neagley.
– Fałszywe nazwisko – dodał rosły mężczyzna.
Dostał się do ukrytego pomieszczenia, odciągając wielki stos złomu zespawanego razem i przymocowanego do metalowego panelu na ścianie. Cała konstrukcja uchyliła się bezszelestnie na doskonale naoliwionych zawiasach niczym olbrzymie trójwymiarowe drzwi. Mężczyzna o personaliach Eddie Brown ruszył pierwszy. Po chwili znaleźli się w zupełnie innym świecie.
Ukryte pomieszczenie było sterylne niczym szpital. Wzdłuż wszystkich czterech pomalowanych na biało ścian ustawiono półki i regały. Na trzech z nich znajdowała się broń – krótka w pudełkach i luzem, długa ułożona w stojakach. Karabiny, strzelby, sztucery, dubeltówki i karabiny maszynowe. Całe rzędy, wszystkie w idealnym porządku. W powietrzu wisiała ciężka woń smaru. Wzdłuż czwartej ściany, niczym książki w bibliotece, ustawiono pudła z amunicją. Reacher pociągnął nosem, poczuł zapach nowego mosiądzu, kartonu i lekkie ślady prochu.
– Imponujące – rzekł.
– Bierzcie, co chcecie – powiedział Eddie.
– Dokąd prowadzą numery seryjne?
– Do armii austriackiej – odparł Eddie. – Stamtąd donikąd.
Dziesięć minut później znów byli w drodze. Nowa kurtka Reachera wylądowała w bagażniku yukona, starannie zasłaniając dwa dziewięciomilimetrowe steyry GB, niewytłumiony pistolet maszynowy Heckler & Koch MP5 oraz
karabin M16, a także pudelka z dwustoma pociskami do każdego typu broni.
** *
Po zmroku przekroczyli granicę Wyoming, jadąc na północ autostradą 1-25. W Cheyenne skręcili w lewo w 1-80. Jechali na zachód aż do Laramie, potem znów na północ. Od miasteczka o nazwie Grace dzieliło ich wciąż pięć godzin jazdy. Mapa pokazywała, że leżało daleko za Casper, na pustkowiach między wyniosłymi górami i niekończącymi się stepami.
– Zanocujemy w Medicine Bow – powiedział Reacher. – Nazwa mi się podoba. Mamy dotrzeć do Grace jutro o świcie.
Medicine Bow w ciemności nie sprawiało wrażenia miejsca, które mogłoby się podobać. Był tam jednak motel z wolnymi pokojami. Neagley wpłaciła depozyt. Potem, półtora kilometra dalej w przeciwną stronę, znaleźli knajpkę specjalizującą się w stekach. Zjedli solidne befsztyki z polędwicy, kosztujące mniej niż drink w Waszyngtonie. Gdy właściciel zaczął zamykać, zrozumieli aluzję i wrócili do motelu. Reacher zostawił płaszcz w samochodzie, by ukryć broń przed wzrokiem ciekawskich. Pożegnali się na podwórku. Reacher pomaszerował wprost do łóżka. Słyszał Neagley krzątającą się pod prysznicem. Nuciła pod nosem. Słychać ją było nawet przez ścianę.
** *
Obudził się rano w sobotę. Neagley znów brała prysznic, wciąż śpiewała. Kiedy ona, do diabła, sypia? – pomyślał Reacher. Wygramolił się z łóżka i ruszył do łazienki. Odkręcił ciepłą wodę, najwyraźniej zmniejszając jej ciśnienie pod prysznicem Neagley, bo po sekundzie usłyszał dobiegający zza ściany stłumiony okrzyk. Zakręcił kurek
i odczekał, aż skończy. Potem wziął prysznic, ubrał się i wyszedł do samochodu. Na dworze wciąż było ciemno i bardzo zimno. Wiatr z zachodu niósł płatki śniegu, wirujące powoli w promieniach ulicznych latarni.
– Nie znalazłam kawy – powitała go Neagley.
Na miejsce z kawą natknęli się godzinę później. Przydrożny bar, niedawno otwarty. Już z daleka dostrzegli jego światła. Stał u wylotu drogi gruntowej prowadzącej w mroku do Państwowego Lasu Medicine Bow. Sam bar, niski i długi, wzniesiony z czerwonych desek, nieodparcie kojarzył się ze stodołą, zimną na zewnątrz, ciepłą wewnątrz. Usiedli przy stole pod zasłoniętym oknem, zjedli jajka na bekonie, grzanki i popili mocną gorzką kawą.
– Dobrze, nazwijmy ich numer jeden i numer dwa – zaproponowała Neagley. – Numer jeden to gość z Bismarck.
Poznasz go. Numer dwa to facet z garażu. Może rozpoznamy go po sylwetce, ale tak naprawdę nie wiemy, jak
wygląda.
Reacher przytaknął.
– Będziemy zatem szukać faceta z Bismarck i towarzyszącego mu drugiego gościa. Nie ma sensu zanadto wszystkiego komplikować.
– Nie słyszę w twym głosie entuzjazmu.
– Powinnaś wracać do domu.
– Teraz, kiedy już cię tu przywiozłam?
– Mam złe przeczucia.
– Jesteś spięty, bo Froelich dała się zabić. To wszystko. To nie znaczy, że mnie spotka coś złego.
Читать дальше