* * *
Po jakimś czasie zjechał z autostrady w wąską wiejską drogę. Drogowskazy wskazywały Midwest i Edgerton. Od wschodu pusta przestrzeń malała. Wysokie na trzydzieści metrów sosny rzucały stumetrowe cienie. Od czasu do czasu na pustkowiach dostrzegali ślady starych fabryk i zakładów, masywne kamienne fundamenty i plątaninę starego złomu.
– Ropa – oznajmiła Neagley. – I węgiel. Wszystkie zamknięto osiemdziesiąt lat temu.
– Okolica wygląda strasznie płasko – mruknął Reacher.
Wiedział jednak, że to tylko złudzenie. Wiszące nisko słońce ukazywało szczeliny i pęknięcia, a także niewielkie
wzniesienia – nic w porównaniu z górami po lewej, ale z całą pewnością nie płaskie. Znajdowali się na terenie przejściowym, w miejscu, w którym kończą się góry, a zaczyna wyżyna. Geologiczne wstrząsy sprzed miliona lat pofałdowały teren aż do Nebraski; fałdy zastygły, z czasem zapewniając dość osłony dla miliona różnych osób.
– Potrzebny nam zupełnie płaski kawałek – oznajmiła
Neagley.
Reacher przytaknął znad kierownicy.
– Oprócz jednego wzgórza, sto metrów od miejsca, w którym będzie Armstrong. I drugiego, kolejne sto metrów dalej. Stamtąd możemy wszystko obserwować.
– To nie będzie aż tak łatwe.
– Nigdy nie jest – przypomniał Reacher.
Jechali dalej kolejną godzinę, zmierzając przez pustkę na północny wschód. Słońce wynurzyło się już spoza horyzontu. Na niebie pozostały pasma różu i fioletu. Za ich plecami Góry Skaliste lśniły odbitym blaskiem. Przed sobą, nieco po prawej, widzieli wzburzony ocean traw. W powietrzu nie czuło się już śniegu. Wielkie leniwe płatki zniknęły.
– Skręć tutaj – poleciła Neagley.
– Gdzie? – Zwolnił, zatrzymał się i rozejrzał w poszukiwaniu zjazdu. Zwykła droga gruntowa, prowadząca na południe, na odludne pustkowia. – Jest tam miasto? – spytał.
– Według mapy, owszem – odparła Neagley.
Reacher cofnął samochód i skręcił. Droga półtora kilometra wiła się między sosnami, po czym wynurzyła się z lasu. I znów ujrzeli upojny widok pustkowia.
– Jedź dalej – rzuciła Neagley.
Jechali. Trzydzieści kilometrów, czterdzieści pięć. Droga wznosiła się i opadała. Potem wspięła się wyżej. Przed sobą widzieli siedemdziesięciopięciometrowe zagłębienie w ziemi, kotlinę pełną trawy i szałwii. Droga przecinała ją linią prostą niczym cienka ołówkowa kreska. W węższym punkcie przekraczała też rzekę. Kolejne dwie drogi wiodły znikąd do mostu. Tu i tam stały maleńkie budynki. Wszystko to przypominało dużą literę K, ozdobioną kropkami oznaczającymi domy w miejscach, w których spotykały się duże kreski.
– Oto Grace w stanie Wyoming – oznajmiła Neagley. -
W miejscu, gdzie droga przecina południową odnogę rzeki Cheyenne.
Reacher zwolnił i zatrzymał yukona, zaparkował na poboczu, skrzyżował ręce na kierownicy. Pochylił się naprzód, opierając podbródek na dłoniach, i spojrzał przed siebie.
– Powinniśmy przyjechać konno – rzekł.
– W białych kapeluszach – dodała Neagley. – Uzbrojeni w kolty.
– Wolę jednak steyry – odparł Reacher. – Od ilu stron można wjechać do miasta?
Neagley przesunęła palcem po mapie.
– Z południa albo z północy – rzekła. – Tą drogą. Pozostałe dwie prowadzą donikąd, kończą się w szczerym polu. Może dawniej były tam rancza.
– Którędy przyjadą przeciwnicy?
– Jeśli z Nevady, od południa. Jeśli z Idaho, z północy. Nie możemy zatem zostać tutaj i blokować drogi.
– Może już tam są.
Jeden z budynków odcinał się małą białą plamką pośród kwadratu zieleni. Kościół Froelich, pomyślał Reacher. Otworzył drzwi i wysiadł z wozu. Podszedł do tyłu, sięgnął
do bagażnika i wrócił z lunetką do obserwacji ptaków. Przypominała połówkę wielkiej lornetki. Oparł ją o otwarte drzwi i przyłożył do oka.
System soczewek sprawił, że obraz stał się płaski i ziarnisty, podskakiwał i drżał przy każdym uderzeniu serca. Reacher ustawił ostrość. Po chwili miał już wrażenie, że patrzy w dół na miasto z odległości niecałego kilometra. Wąskie koryto rzeki, kamienny most, gruntowe drogi. Więcej budynków, niż z początku sądził. Kościół stał samotnie na wypielęgnowanej działce wewnątrz dolnej części litery K. Miał kamienne fundamenty, na których wzniesiono budynek z białego drewna. Idealnie pasowałby do stanu Massachusetts. Tereny kościelne rozszerzały się, na południu wśród skoszonej trawy sterczały nagrobki.
Na południe od cmentarza stało ogrodzenie. Za nim skupisko piętrowych budynków z cedrowego drewna, ustawionych pod przypadkowymi kątami. Na północ od kościoła miasteczko wyglądało podobnie. Domy, sklepy, stodoły. Wzdłuż ramion litery K stały kolejne budynki, niektóre pomalowane na biało. W centrum miasta zabudowa stawała się gęściej sza, im dalej, tym rzadsza. Czysta, błękitna rzeka płynęła na północny wschód poprzez morze traw. Tu i tam stały zaparkowane samochody i furgonetki, chodnikami wędrowali nieliczni przechodnie. Na oko oszacował, że w miasteczku mieszka kilkaset osób.
– Kiedyś pewnie była to osada hodowców bydła -mruknęła Neagley. – Kolej dociągnięto aż do Casper, przez Douglas. Zapewne przepędzano stada sto kilometrów na południe i stamtąd odbierano.
– To co robią teraz? – spytał Reacher.
Gdy się odezwał, widoczne przez lunetę miasteczko się zakołysało.
– Nie mam pojęcia – odparła. – Może wszyscy inwestują w Sieci.
Podał jej lunetkę, Neagley poprawiła ostrość i popatrzyła przed siebie. Widział, jak lunetka porusza się odrobinę w górę, w dół i na boki.
– Zaczają się od południa – oznajmiła. – Przed pogrzebem cały ruch będzie się skupiał na południe od kościoła. Sto metrów dalej stoi parę starych stodół. To naturalna osłona.
– Jak zaplanują ucieczkę?
Lunetka przesunęła się ćwierć centymetra w prawo.
– Będą oczekiwali blokad na południu i północy – oznajmiła. – Miejscowych gliniarzy, to jasne. Może przedostaliby się, wymachując odznakami, ale nie liczyłabym na to. Sytuacja wygląda zupełnie inaczej. Zamęt, owszem, ale nie będzie tłumów.
– Więc jak?
– Wiem, jak ja bym to zrobiła – odparła. – Całkowicie zignorowałabym drogi i pojechała przez łąki, prosto na zachód. Sześćdziesiąt kilometrów otwartej przestrzeni wozem z napędem na cztery koła i jest się na autostradzie. Wątpię, by komisariat w Casper dysponował helikopterem. Tak samo drogówka. W całym stanie są tylko dwie autostrady.
– Armstrong przyleci śmigłowcem – przypomniał Reacher. – Zapewne z bazy lotniczej w Nebrasce.
– Ale jego śmigłowcem nie będą ścigać sprawców. Wywiezie go albo przetransportuje do szpitala. Z pewnością mają na taką okoliczność procedury postępowania.
– Drogówka sprawdzałaby autostradę na północy i południu. Mieliby na to godzinę.
Neagley opuściła lunetkę i skinęła głową.
– Przewidziałabym to. Przejechałabym przez autostradę i z powrotem zjechała z drogi. Na zachód od autostrady rozciąga się piętnaście tysięcy kilometrów kwadratowych pustki pomiędzy Casper i rezerwatem Rzeki Wiatrów. Teren ten przecina tylko jedna duża droga. Nim ktoś wezwałby helikopter i rozpocząłby poszukiwania, już dawno zdążyliby zniknąć.
– Śmiały plan.
– Ja bym się na niego zdecydowała – oznajmiła Neagley.
Reacher się uśmiechnął.
– Wiem, że ty byś to zrobiła. Pytanie brzmi: co zrobią oni. Zastanawiam się, czy nie rzucą raz okiem i nie zawrócą.
Читать дальше