– Czemu wciąż świeci słońce? – spytał. – Zdawało mi się, że będzie padać śnieg.
– Spójrz na zachód – mruknęła Neagley.
Reacher opuścił lunetkę, obrócił się i przycisnął lewy policzek do żaluzji. Zamknął prawe oko, lewym spojrzał ukośnie. Niebo sprawiało wrażenie pękniętego na pół – na zachodzie niemal czarne od chmur, na wschodzie jasno-błękitne i zamglone. W miejscu, gdzie zderzały się dwa fronty pogodowe, mgłę przebijały olbrzymie smugi słonecznego światła.
– Niewiarygodne.
– Jakaś inwersja – zauważyła Neagley. – Mam nadzieję, że to się nie zmieni, albo odmrozimy sobie tyłki.
– Jest jakieś osiemdziesiąt kilometrów od nas.
– A wiatr zwykle wieje z zachodu.
– Super.
Reacher ponownie uniósł lunetkę, sprawdził złoty samochód. Wóz zdążył pokonać półtora kilometra, podskakując i kołysząc się na wyboistej drodze. Na oko jechał prawie setką.
– I co o tym sądzisz? – spytała Neagley
– Ładny samochód – odparł. – Paskudny kolor.
Obserwował go jeszcze przez kilometr i oddał jej lunetkę.
– Muszę sprawdzić północ.
Z powrotem przeczołgał się na miejsce i spojrzał przez własną żaluzję. Na północy nic się nie działo. Droga wciąż była pusta. Przycisnął do listewek prawy policzek, ręką zasłonił lewe oko i znów sprawdził zachód. Ciężkie chmury wisiały nieruchomo nad górami. Przypominało to noc i dzień, z ostrą granicą u podnóży.
– To z pewnością chevy tahoe! zawołała Neagley. -Zwalnia.
– Widzisz rejestrację?
– Jeszcze nie. Jest półtora kilometra stąd, zwalnia.
– Widzisz pasażerów?
– Słońce i przyciemniane szyby. Nie. Trzy czwarte kilometra.
Reacher spojrzał na północ. Zero ruchu.
– To chyba rejestracja z Nevady – ciągnęła Neagley. -
Nie mogę odczytać numeru, zamazany błotem. Wóz jest
na skraju miasta, jedzie bardzo wolno. Wygląda to jak rekonesans. Nie zatrzymuje się, wciąż nie widzę pasażerów.
Jest już bardzo blisko. Patrzę z góry na dach, tylna szyba
przyciemniana. Za chwilę stracę ich z oczu. Są dokładnie
pod nami.
Reacher przywarł do ściany i spojrzał w dół pod ostrym kątem. Sposób osadzenia żaluzji sprawiał, że z góry nie
widać było terenu w promieniu dziesięciu metrów wokół wieży.
– Gdzie jest teraz? – zawołał.
– Nie wiem.
Wśród skowytu wiatru Reacher usłyszał łoskot silnika, wielkiego V8 na zwolnionych obrotach. Znów spojrzał w dół i nagle ujrzał złotą, metaliczną maskę, potem dach, tylną szybę. Samochód przejechał pod nim, przetoczył się przez miasto i pokonał most, jadąc z prędkością około trzydziestu kilometrów na godzinę. Jeszcze przez sto metrów jechał wolno, potem przyspieszył, bardzo ostro.
– Lunetka! – krzyknął Reacher.
Neagley odrzuciła mu ją. Reacher oparł obudowę na listewce i patrzył na wóz odjeżdżający na północ. Tylną szybę mocno przyciemniono. Widział na niej łuk w miejscu, gdzie wycieraczka starła słoną mżawkę. Nad tylnym chromowanym błotnikiem ujrzał litery układające się w napis Chevrolet Tahoe. Tylna tablica rejestracyjna nie dawała się odczytać; pokrywała ją zaschnięta sól z drogi. Widział ślady rąk w miejscach, gdzie otwierano i opuszczano klapę bagażnika. W sumie wóz sprawiał wrażenie, jakby w ciągu ostatnich kilku dni przejechał spory kawał świata.
– Wyjeżdża! – zawołał Reacher.
Do końca obserwował go przez lunetkę. Samochód podskakiwał, kołysał się, z każdą chwilą stawał się coraz mniejszy. Potrzebował dziesięciu minut, by zniknąć mu z oczu. Na moment jeszcze pojawił się na ostatnim wzniesieniu, a potem pozostał po nim tylko ostatni błysk słońca na złotym lakierze.
– Coś jeszcze? – zawołał Reacher.
– Na południu czysto – odkrzyknęła Neagley.
– Schodzę na dół po mapę. Tymczasem sprawdzaj obie
strony. Będziesz musiała trochę polawirować pod tym cholernym zegarem.
Reacher podczołgał się do klapy, spuścił stopy na drabinę i zszedł na dół, sztywny, zmarznięty, obolały. Szybko pokonał półkę, kręte schody, opuścił wieżę i wyszedł z kościoła na słabe południowe słońce. Pokuśtykał przez cmentarz w stronę samochodu. Nagle ujrzał stojącego obok ojca Froelich – starszy mężczyzna patrzył na wóz, jakby czekał, aż odpowie mu na parę pytań. Zauważył odbicie Reachera w szybie i odwrócił się szybko.
– Pan Stuyvesant do ciebie dzwoni – rzekł. – Z biura Secret Service w Waszyngtonie.
– Teraz?
– Czeka od dwudziestu minut. Próbowałem cię znaleźć.
– Gdzie jest telefon?
– W domu.
Froelichowie mieszkali w jednym z białych budynków przy krótszym, południowo-wschodnim odcinku litery K. Stary mężczyzna wskazywał drogę, maszerując długimi krokami – Reacher musiał przyspieszyć, by nie zostać w tyle. Przed domem rozciągał się niewielki ogród, otoczony białym palikowym płotem, pełen ziół i obumarłych z zimna roślin. Wewnątrz panował półmrok. W powietrzu unosił się miły zapach. Podłogi zrobiono z szerokich ciemnych desek, tu i tam leżały wyplatane dywaniki. Pan Froelich wskazał mu drogę do salonu. Pod oknem stał antyczny stolik z telefonem i zdjęciem. Telefon był staroświecki, miał ciężką słuchawkę i skręcony kabel w otoczce z brązowego materiału. Zdjęcie przedstawiało Froelich liczącą około osiemnastu lat. Włosy miała nieco dłuższe i nieco jaśniejsze, twarz otwartą i niewinną, słodki uśmiech.
W ciemnoniebieskich oczach jaśniała nadzieja na przyszłość.
Obok stolika nie dostrzegł krzesła. Najwyraźniej Froelichowie należeli do pokolenia, które woli rozmawiać przez telefon na stojąco. Reacher rozplatał przewód i uniósł słuchawkę.
– Stuyvesant? – spytał.
– Reacher? Masz dla mnie dobre wieści?
– Jeszcze nie.
– Jaka jest sytuacja?
– Pogrzeb zaplanowano na ósmą rano – odparł Reacher. – Ale pewnie już to wiesz.
– Co jeszcze muszę wiedzieć?
– Przylatujecie helikopterem?
– Taki mam plan. W tej chwili Armstrong jest jeszcze w Oregonie. Przewieziemy go do bazy lotniczej w Dakocie Południowej, a stamtąd wojskowym helikopterem. W sumie będziemy mieli ośmiu ludzi, łącznie ze mną.
– Chciał tylko trzech.
– Nie może protestować. Wszyscy jesteśmy jej przyjaciółmi.
– Nie moglibyście mieć jakichś problemów z silnikiem, zostać w Dakocie?
– Zorientowałby się. A zresztą lotnictwo i tak by na to nie poszło. Nie chcieliby przejść do historii jako powód, dla którego nie mógł tam dotrzeć.
Reacher wyprostował się, wyjrzał przez okno.
– Bez trudu zobaczysz kościół. Wylądujecie po drugiej
stronie ulicy, od wschodu. Jest tam świetne miejsce. Potem Armstrong będzie musiał przejść około pięćdziesięciu metrów do drzwi kościoła. Gwarantuję bezpieczeństwo
najbliższego otoczenia, bo zamierzamy całą noc zostać
w kościele. Ale to, co dalej, już ci się nie spodoba. Od północy i zachodu rozciąga się pole rażenia, sto pięćdziesiąt stopni, całkowicie otwarte, z mnóstwem kryjówek. Cisza w Waszyngtonie.
– Nie mogę tego zrobić – powiedział Stuyvesant. – Nie mogę go tam przywieźć, ani moich ludzi. Nie chcę nikogo stracić.
– Pozostaje więc mieć nadzieję – rzekł Reacher.
– To nie mój styl. Musicie załatwić sprawę.
– Zrobimy to, jeśli się da.
– Skąd będę wiedział? Nie macie krótkofalówek, komórki tam nie działają, a korzystanie ze zwykłej linii jest zbyt niewygodne.
Читать дальше