Odczekała dziesięć minut, zanim skradając się, przeszła ostrożnie na tył domu. Dłońmi w rękawiczkach nacisnęła klamkę i weszła do środka. W powietrzu poczuła charakterystyczny zapach starości oraz środków antyseptycznych.
Przeszła przez kuchnię i skierowała się na korytarz.
W jadalni nagle przebiegł jej drogę kot. Zatrzymała się, serce waliło jej jak młotem; posłała pod adresem zwierzaka kilka soczystych przekleństw.
Wzięła głęboki oddech i weszła do salonu.
Wnętrze nie zmieniło się od czasu jej pierwszej wizyty przed trzema laty. Ta sama garbata otomana, zegar wiszący oraz żeliwne lampy w stylu Cambridge. W pierwszej chwili litografie na ścianie ją zaintrygowały. Zastanawiała się, czy któraś z nich może być prawdziwa, ale przyjrzawszy się im z bliska, stwierdziła, że wszystkie są reprodukcjami. Włamała się tu pewnego dnia wieczorem, kiedy Boria wyszedł z domu.
Wtedy przeszukanie nie przyniosło żadnych informacji na temat Bursztynowej Komnaty oprócz artykułów w magazynach i gazetach. Niczego, co miałoby jakąś wartość. Jeśli Karol Boria wiedział coś istotnego, z pewnością tego nie zapisał albo przynajmniej nie przechowywał w domu.
Ominęła ciało leżące w korytarzu i weszła na schody.
Kolejne szybkie przeszukanie gabinetu Borii pozwoliło odnaleźć jedynie parę wycinków prasowych na temat bursztynowej sali, które stary człowiek najwidoczniej ostatnio czytał. Kilka artykułów było rozrzuconych na jasnobrązowym fotelu, który zapamiętała z poprzednich odwiedzin.
Zeszła ostrożnie schodami na dół.
Ciało starego człowieka leżało twarzą do dołu. Sprawdziła puls. Niewyczuwalny. Dobrze.
Knoll wybawił ją z kłopotu.
NIEDZIELA, 11 MAJA, 8.35
Rachel skręciła na wjazd prowadzący do posesji ojca. Poranne majowe niebo miało błękitny odcień. Drzwi garażu były uniesione, oldsmobile stał na zewnątrz, krople rosy osiadły na rdzawoczerwonej masce auta. Była z lekka zdziwiona, ponieważ ojciec zazwyczaj parkował samochód w garażu.
Dom z zewnątrz zmienił się niewiele od czasów jej dzieciństwa. Czerwona cegła wykończona białymi listwami, dach pokryty gontem. Przed frontem magnolie i derenie, posadzone dwadzieścia pięć lat temu, kiedy wprowadzili się tu całą rodziną; teraz wysokie i rozrośnięte, z gęstym podszytem tworzonym przez ostrokrzewy i jałowce otaczające dom z przodu i po bokach. Na okiennicach lata pozostawiły ślady; pleśń powoli, za to systematycznie wżerała się w ceglany mur.
Elewacja budynku wymagała odnowienia i pomyślała, że musi o tym porozmawiać z ojcem.
Zaparkowała, a dzieciaki wyskoczyły szybko z auta i pobiegły od razu na tyły domu.
Sprawdziła auto ojca. Otwarte. Pokiwała głową z dezaprobatą. Z uporem odmawiał zamykania czegokolwiek. Poranne wydanie dziennika „Constitution” leżało na podjeździe.
Podeszła i podniosła gazetę, potem ruszyła z powrotem betonową ścieżką. Marla i Brent byli już na podwórzu za domem i przywoływali Lucy.
Drzwi do kuchni również nie były zamknięte. Lampka nad zlewem się świeciła. Ojciec wprawdzie zupełnie nie przejmował się zamkami, jednak zachowywał się niemal jak neurotyk w sprawie światła, włączając lampy tylko wtedy, kiedy było to konieczne. Z całą pewnością zgasił je wczoraj wieczorem,przed udaniem się na spoczynek.
– Tato! – zawołała. – Jesteś tu? Ile razy muszę ci powtarzać, żebyś nie zostawiał otwartych drzwi?
Dzieci wciąż przywoływały kotkę; potem wbiegły z impetem przez wahadłowe drzwi do jadalni i salonu.
– Tato? – tym razem jej głos był zaniepokojony Marla wbiegła z powrotem do kuchni.
– Dziadek śpi na podłodze.
– Jak to?
– Śpi na podłodze przy schodach.
Ruszyła pędem z kuchni na korytarz. Widok nienaturalnie wykręconej głowy pozwolił jej natychmiast zrozumieć, że ojciec wcale nie jest pogrążony.we śnie.
– Witamy w Muzeum Sztuki – mówiła do każdego z wchodzących osoba stojąca przy szklanych drzwiach. – Witamy serdecznie. Witamy.
Ludzie stali w ogonku, przechodząc pojedynczo przez bramkę. Paul czekał cierpliwie na swoją kolej.
– Bry, panie Cutler – przywitał go muzealny odźwierny. Nie musiał pan czekać. Czemu od razu pan nie podszedł?
– To nie byłoby w porządku, panie Braun.
– Członkowie rady powinni mieć pewne przywileje, zgodzi się pan chyba?
Paul się uśmiechnął.
– To pana zdanie. Czy ktoś na mnie czeka? Miałem spotkać się z reporterem o dziesiątej.
– Tak. Gość siedzi w galerii od chwili, kiedy otworzyłem muzeum.
Ruszył przed siebie, stukając skórzanymi obcasami o błyszczące lastryko. Wysokie na cztery kondygnacje atrium aż po strop wypełniała otwarta przestrzeń; na każdym z pięter ściany opasane były półokrągłymi pasażami dla zwiedzających – jedni ludzie schodzili w dół, inni wspinali się na górę; przytłumiony gwar wypełniał klimatyzowane pomieszczenie.
Nie mógł sobie wyobrazić lepszego sposobu spędzenia niedzielnego poranka niż odwiedziny w muzeum. Nigdy nie był przesadnie religijny. Nie miało to wiele wspólnego z wiarą. Po prostu większą satysfakcję sprawiało mu podziwianie wielkich ludzkich osiągnięć i dokonań niż rozważanie atrybutów jakiegoś wszechpotężnego bytu. Podobnie jak Rachel. Często zastanawiał się jednak, czy ich niefrasobliwy stosunek do wiary i religii nie wywrze negatywnego wpływu na Marlę i Brenta. Może dzieci zyskałyby na kontakcie z religią, argumentował kiedyś. Jednak Rachel nie podzielała jego zdania. Chciała, żeby one same w przyszłości podjęły decyzję. Była przeciwna praktykowaniu religii.
To kolejny powód ich niezliczonych kłótni i sporów.
Wolnym krokiem dotarł do frontowej galerii; wiszące tu płótna zachęcały zwiedzających do obejrzenia pozostałych sal wystawowych w gmachu muzeum. Przed dużym olejnym obrazem stał reporter: szczupły, wysportowany mężczyzna z kilkudniowym zarostem i torbą przewieszoną przez prawe ramię.
– Czy Gale Blazek to pan?
Młody mężczyzna odwrócił się i skinął głową.
– Jestem Paul Cutler – przedstawił się prawnik, po czym wymienili uścisk dłoni. Paul wskazał ręką płótno. – Prawda, że przepiękne?
– Ostatnie dzieło del Sarto, jeśli się nie mylę – odparł reporter.
– Tak. Udało nam się namówić prywatnego kolekcjonera, by je na jakiś czas wypożyczył wraz z kilkoma innymi cennymi płótnami. Są wystawione na pierwszej kondygnacji z dziełami malarzy włoskich od czternastego po osiemnaste stulecie.
– Z pewnością je sobie obejrzę, zanim stąd wyjdę.
Zerknął na ogromny zegar na ścianie. Piętnaście po dziesiątej.
Przepraszam za spóźnienie. Może przejdziemy się po galeriach, a pan będzie w tym czasie zadawać pytania.
Mężczyzna się uśmiechnął i z torby wyciągnął mały reporterski magnetofon. Szli niespiesznym krokiem przez galerię z drogocennymi dziełami sztuki.
– Możemy zaczynać. Od jak dawna zasiada pan w radzie muzeum? – zapytał reporter.
– Mija już dziewięć lat.
– Jest pan kolekcjonerem? Uśmiechnął się szeroko.
– Raczej nie. Mam kilka niedużych olejnych płócien i parę akwareli. Nic wielkiego.
– Powiedziano mi, że jest pan przede wszystkim wspaniałym organizatorem. Administracja wypowiada się o panu w samych superlatywach.
– Uwielbiam tę pracę, nie robię tego z przymusu. To miejsce jest stworzone dla mnie.
Z antresoli do środka sali weszła hałaśliwa grupa nastolatków.
– Czy skończył pan studia artystyczne? Zaprzeczył ruchem głowy.
Читать дальше