Widocznie Parishowi spodobało się wynajdywanie innych zastosowań mocy, dzięki której odbijał wystrzelone w siebie pociski. Wielki dom stal wśród dziesięciu akrów lasu, odgrodzony od nieproszonych gości, a drzewa zapewniały ciszę i spokój. Nawet z oddalonego przeciwległego brzegu jeziora, obserwując świece przez lornetkę, żaden ciekawski nie wiedziałby, co właściwie widzi. Zabawa wydawała się warta ryzyka.
Ling, jak gdyby sam unosił się ułamek cala nad deskami przystani, prowadził ich między pełgającymi płomykami, pod lewitującymi świecami, aż do trapu. Dźwięk, z jakim woda omywała pale, brzmiał niemal jak muzyka.
Ling nie dał po sobie poznać, czy zdumiał go widok lewitujących świec. Wszystko wskazywało na to, że nic nie mogło naruszyć jego spokoju umysłu ani opanowania tancerza. Nie ulęgało wątpliwości, że jest wyjątkowo dyskretny i lojalny wobec pracodawcy w stopniu, jaki wydawał się niemal nadprzyrodzony.
Było tak, jak miało być.
Na końcu trapu przy nabrzeżu stała czterdziestopięciostopowa łódź motorowa z kabiną z czasów, gdy statków wycieczkowych nie robiło się z plastiku, aluminium i włókna szklanego. Malowane na biało drewno, wykończenie pokładu i listwa wzdłuż burt z polerowanego mahoniu oraz błyszczące jak klejnoty mosiężne elementy sprawiały, że nie była to zwykła łódź motorowa, ale okręt, który przypłynął tu prosto ze snu.
Gdy wszyscy znaleźli się na pokładzie, świece na przystani jedna po drugiej pogasły i spadły na deski.
Parish wyprowadził łódź z przystani i wypłynął na jezioro. Woda wszędzie byłaby czarna jak farba anilinowa, gdyby szczodry księżyc nie sypał na fale srebrnych monet. Parish rzucił
kotwicę daleko od brzegu, zapalone bursztynowe latarnie miały ostrzec innych nocnych żeglarzy o ich obecności.
Na przestronnym pokładzie rufowym było dość miejsca na stolik dla czterech osób oraz dla Linga, który urządzał im kolację przy świecach.
Ravioli z grzybami podane na przystawkę miały ładny kwadratowy kształt. Potem zjawiło się danie główne: cukinia, która przed usmażeniem pokrojono w kostkę; porcja ziemniaków duszonych z cebulą również miała kanciasty kształt; z medalionów cielęcych również troskliwie uformowano kwadraty, nie tylko dla Shepherda, ale dla wszystkich, aby młody pan O'Conner nie odczul, że różni się od reszty towarzystwa.
Mimo to Ling czuwał w kambuzie, gotów w każdej chwili przyrządzić grzankę z serem.
Wszystko okazało się przepyszne. Podany do potraw cabernet sauvignon również okazał się pod każdym względem wyjątkowy. Szklanka zimnej coli bez kostek lodu była jedną z najlepszych na świecie szklanek zimnej coli. Kolacji towarzyszył2 oczywiście fascynująca rozmowa, mimo że Shepherd ogranicza w niej swój udział do jednego lub dwóch słów, nadużywając przymiotnika „smaczne".
– Będziecie mieli skrzydło domu do dyspozycji – mówił Parish. – A później, jeśli zechcecie, zbudujemy obok drugi dom.
– Jesteś niezwykle szczodry – powiedziała Jilly.
– Nonsens. Mój program w radiu to kura znosząca złote jajka. Nie jestem żonaty, nie mam dzieci. Naturalnie zamieszkacie tu w tajemnicy. Nikt nie może poznać waszego miejsca pobytu Media, władze i cała ludzkość będą was bez przerwy prześladować, z upływem lat coraz bezwzględniej. Być może będę musiał zmienić kilka osób ze służby, żeby mieć pewność, że wszyscy dochowają tajemnicy, ale Ling ma braci i siostry.
– Zabawne – powiedział Dylan – że siedzimy tu i zgodnie snujemy plany, wiedząc od początku, co i jak należy zrobić. – Jesteśmy z różnych pokoleń – rzekła Jilly – ale wszyscy jesteśmy dziećmi tej samej kultury. Przesiąkliśmy tą samą mitologią.
– Otóż to – przytaknął Parish. – W przyszłym tygodniu zmienię testament, czyniąc was moimi spadkobiercami, chociaż; będę musiał do tego celu wykorzystać szwajcarskich adwokatów i sieć zagranicznych kont. Trzeba też będzie zamiast nazwisk używać numerów identyfikacyjnych. Wasze nazwiska stały się już zbyt dobrze znane w całym kraju, a w przyszłość
będziecie jeszcze sławniejsi. Gdyby coś mi się przytrafiło albo któremuś z was, pozostali nie powinni mieć z tego powodu żadnych kłopotów finansowych ani podatkowych.
Odkładając nóż i widelec, wyraźnie wzruszony hojnością i gestem gospodarza, Dylan powiedział:
– Nie ma takich słów, którymi mógłbym ci za wszystko podziękować. Jesteś… wyjątkowym człowiekiem.
– Dość tych wyrazów wdzięczności – odrzekł stanowczo Parish. – Nie chcę tego więcej słuchać. Ty też jesteś wyjątkowym człowiekiem, Dylan. Ty także, Jilly. I ty, Shepherd.
– Smaczne.
– Wszyscy staliśmy się inni niż reszta mężczyzn i kobiet i nigdy już nie będziemy tacy jak oni. Nie jesteśmy od nich lepsi, ale żadne z nas nie ma już swojego miejsca na świecie poza tym, gdzie jesteśmy wszyscy razem. Od dziś mamy zadanie, którego nie wolno nam nie wypełnić, musimy zrobić absolutnie wszystko, by wykorzystać naszą odmienność do dokonywania zmian.
– Musimy iść wszędzie tam, gdzie nas potrzebują – zgodził się Dylan. – Bez rękawiczek, bez wahania, bez strachu.
– Z potwornym strachem – zaprotestowała Jilly. – Któremu nie możemy się nigdy poddać.
– Rzeczywiście, to ładniej powiedziane-pochwalił ją Dylan. Gdy Ling dolewał caberneta, nad Tahoe przeleciał na dużej wysokości samolot pasażerski, zmierzający prawdopodobnie na lotnisko w Reno. Gdyby jezioro nie było takie ciche, jeśli nie liczyć stukotu księżycowych srebrnych monet o kadłub łodzi, być może nie usłyszeliby słabego odgłosu silników odrzutowych. Spoglądając w górę, Jilly dostrzegła maleńką skrzydlatą sylwetkę, która przecięła tarczę księżyca.
– Cieszę się tylko z jednej rzeczy – rzekł Parish. – Nie będziemy sobie musieli zawracać głowy projektowaniem, konstruowaniem i utrzymaniem żadnego cholernego Batmobilu. Śmiech dobrze im zrobił.
– Może wcale nie będzie tak źle w roli tragicznych postaci dźwigających na barkach cały świat – uznał Dylan. – Jeżeli potrafimy się przy tym bawić.
– Będziemy się świetnie bawić – podchwycił Parish. – Och, tak, bardzo mi na tym zależy. Wolałbym jednak, żebyśmy nie nadawali sobie żadnych głupich, dźwięcznie bohaterskich imion, bo sam wyrządziłem już sobie tę krzywdę, ale chętnie przystanę na inne pomysły.
Jilly zawahała się z kieliszkiem przy ustach.
– Parish Lantern to nie jest twoje prawdziwe imię i nazwisko? – A kto mógłby się tak nazywać? Teraz to moje oficjalne imię i nazwisko, ale urodziłem się jako Horace Bloogernud.
– Dobry Boże – rzekł Dylan. – Więc od dziecka byłeś w pewnym sensie postacią tragiczną.
– Już jako nastolatek pragnąłem pracować w radiu i dokładnie wiedziałem, jaki program chciałem stworzyć. Wieczorną audycję o dziwnych i niesamowitych zjawiskach. Uznałem, że pseudonim „Parish Lantern" będzie świetnie pasował, ponieważ to stare angielskie określenie księżyca, blasku księżyca.
– Robisz swoje przy blasku księżyca – rzekł Shepherd, lecz tym razem głos nie drżał mu z udręki jak poprzednio, gdy wypowiadał te słowa, jakby zyskały dla niego nowe znaczenie.
– Owszem, masz rację – odrzekł Parish. – W pewnym sensie wszyscy będziemy robić swoje przy blasku księżyca, to znaczy, że będziemy się starali działać w jak największej dyskrecji i tajemnicy. Co wiąże się ze sprawą kamuflażu.
– Kamuflażu? – spytała Jilly.
– Na szczęście nikt poza nami nie wie, że ja też zostałem dotknięty tym przekleństwem – powiedział Parish. – Dopóki mogę robić, co trzeba, i brać udział w bohaterskich akcjach, utrzymując to w sekrecie, mogę być łącznikiem między naszą małą grupą a światem. Ale wy troje… wasze twarze są znane i bez względu na to, jak dyskretnie będziemy działać, z biegiem czasu coraz więcej ludzi będzie was rozpoznawało. Dlatego musicie zostać…
Читать дальше