– To moja Emily, twoja babcia, gdy była prawie w twoim wieku. Żałuję, że nie dożyła dzisiejszego dnia, bo mogłaby zobaczyć, że jesteś do niej podobna jak dwie krople wody.
– Tom – powiedział Dylan do męża Lynette. – Zdaje się, że
została wam tylko resztka wina. Przydałaby się jeszcze odrobina, żeby uczcić to spotkanie i będę ci wdzięczny, jeśli przyjmiesz ode mnie butelkę.
Tom, zaskoczony i oszołomiony tym, co się stało, skinął głową, uśmiechając się niepewnie.
– Tak, hm, to bardzo miło z pana strony.
– Zaraz wracam – rzekł Dylan, nie mając zamiaru spełnić tej obietnicy.
Podszedł do kasy przy drzwiach wyjściowych, gdzie kelnerka właśnie wydała resztę wychodzącemu gościowi, rumianemu mężczyźnie o chwiejnym kroku biesiadnika, którego kolacja składała się w większej części z trunków niż z jedzenia.
– Wiem, że nie podajecie już kolacji – zwrócił się do kelnerki Dylan. – Ale czy mogę zamówić butelkę wina dla Toma i Lynette przy tamtym stoliku?
– Oczywiście. Kuchnia jest już nieczynna, ale bar jest otwarty jeszcze dwie godziny.
Kelnerka wiedziała, co wcześniej zamówili. Czerwone wino w umiarkowanej cenie. Dylan położył pieniądze na ladzie i dodał napiwek.
Zerknął na stolik w rogu, gdzie siedzieli Tom, Lynette i Ben pochłonięci rozmową. Bardzo dobrze. Nie zauważą jego wyjścia. Pchnął drzwi i wyszedł na zewnątrz. Zauważył, że Jilly wyprowadziła forda z parkingu, tak jak ją prosił. Samochód stał na ulicy przy krawężniku, przecznicę na północ od restauracji. Kierując się w tamtą stronę, Dylan spotkał rumianego mężczyznę, który tuż przed nim wyszedł z restauracji. Facet najwidoczniej miał trudności z przypomnieniem sobie, gdzie zaparkował samochód, a może nawet jakim autem tu przyjechał. Po chwili dostrzegł srebrną corvettę i zdecydowanym krokiem ruszył w kierunku wozu zgarbiony i z opuszczoną głową, jak byk na matadora potrząsającego muletą. Nie szarżował jednak jak byk, ale halsował to w lewo, to w prawo, niczym żeglarz wykonujący kolejne manewry zmiany kursu, śpiewając bełkotliwie ledwie zrozumiałą wersję „Yesterday" Beatlesów.
Grzebiąc w kieszeniach kurtki, pijany znalazł kluczyki, ale upuścił zwitek banknotów. Nie wiedząc, że jego pieniądze zostały na asfalcie, powlókł się dalej.
– Proszę pana, zgubił pan coś – powiedział Dylan. – Hej, człowieku, lepiej to zabierz.
Nucąc melancholijne „Yesterday", roztkliwiając się nad swoimi kłopotami, pijany nie odpowiedział Dylanowi, zmierzając zakosami w stronę corvetty i trzymając kluczyk w wyciągniętej ręce, jak gdyby to była różdżka, bez której nie mógłby odnaleźć ostatnich dziesięciu stóp dzielących go od samochodu.
Podnosząc z jezdni zwitek banknotów, Dylan mial wrażenie, jakby chwycił wijącego się zimnego i oślizłego węża, poczuł okropny smród, a w głowie usłyszał brzęczenie wściekłych os. W jednej chwili zrozumiał, że pijany głupiec zataczający się w kierunku corvetty – Lucas jakiśtam, Lucas Croaker czy Crocker- jest o wiele podlejszy od zwykłego pijaczka i o wiele groźniejszy niż zwykły głupiec
Lucasa Crockera należało się bać, nawet jeśli był pijany i chwiał się na nogach. Odrzucając na bok pieniądze nasączone ohydną energią, Dylan bez żadnego ostrzeżenia zaatakował go z tylu.
W luźnych spodniach i kurtce Crocker wydawał się słaby i sflaczały, ale w rzeczywistości był krzepki jak beczułka whisky, zresztą wydzielał podobny zapach. Mocno pchnięty wpadł na corvettę, która zakołysała się od zetknięcia z jego ciałem. Nie przestał jednak śpiewać, mamrocząc ostatnie słowa piosenki Beatlesów z twarzą przyciśniętą do pękniętej od siły uderzenia szyby w oknie po stronie kierowcy.
Większość mężczyzn padłaby bez czucia, ale Crocker ryknął z wściekłości i gwałtownie się wyprostował, jak gdyby zderzenie ze sportowym samochodem, od którego komuś innemu pękłyby żebra, tylko dodało mu sil. Zaczął wymachiwać mięsistymi ramionami, dźgać powietrze łokciami, rzucać się i wierzgać jak byk na rodeo, który zamierza zrzucić jeźdźca wagi muszej.
Choć Dylan nie zaliczał się do zawodników wagi muszej, został jednak odrzucony. Zatoczył się do tylu, omal nie padając na ziemię, lecz utrzymał się na nogach. Żałował, że nie ma kija baseballowego.
Crocker ze złamanym nosem i zakrwawioną twarzą wykrzywioną w upiornym uśmiechu odwrócił się do napastnika z diaboliczną radością, jak gdyby pobudziła go perspektywa wybicia zębów, podniecony myślą o jeszcze większym bólu, który chyba uwielbiał zadawać. Zaszarżował.
Przed ciężkimi obrażeniami nie uchroniłby Dylana ani wzrost, ani fakt, że w przeciwieństwie do Crockera był trzeźwy; cenną przewagę dały mu jednak razem wzrost, trzeźwość i dziki gniew. Gdy Crocker natarł na niego z entuzjazmem pijanego, Dylan zachęcił go gestem, a potem w ostatniej chwili odsunął się i kopnął go w kolano.
Crocker rozciągnął się jak długi i rąbnął czołem w jezdnię, która przyjęła go mniej życzliwie niż okno samochodu. Mimo to jego duch walki okazał się trwalszy niż twarz. Facet natychmiast się podniósł, stając na czworakach.
Dylan czerpał odwagę z kipiącego jak wulkan gniewu, który pierwszy raz poczuł, widząc pobitego chłopca przykutego do łóżka w pokoju przedzielonym na część z książkami i część z nożami. Świat był pełen ofiar, zbyt wielu ofiar, które miały niewielu obrońców. W myślach, jak niszczycielskie cząstki radioaktywne, wciąż wirowały mu okropne obrazy niespotykanego zdemoralizowania i okrucieństwa Crockera, które ujrzał, trzymając w dłoni zwitek banknotów. Fala świętego oburzenia zagłuszyła w nim strach o własne bezpieczeństwo.
Jak na malarza idyllicznych pejzaży, artystę o łagodnym sercu, potrafił wymierzyć wyjątkowo bolesnego i precyzyjnego kopniaka, jak egzekutor z gangu, a potem poprawić następnym. Choć robił to ze szczerym obrzydzeniem, kopał wytrwale, nie czując żadnych wyrzutów sumienia.
Złamane żebra Crockera sprawdzały odporność jego płuc na perforację, zmiażdżone palce zmieniały się w sztywne kiełbaski, a na opuchnięte wargi wypełzł głupkowaty uśmiech szmacianej lalki; wtedy pijany najwyraźniej uznał, że wystarczy zabawy jak na jeden wieczór. Porzucił próby wstania, upadł na bok, następnie przewrócił się na wznak i leżał, łapiąc z trudem powietrze i pojękując.
Dysząc ciężko, ale zdrów i cały, Dylan rozejrzał się po parkingu. Poza nim i Crockerem nie było nikogo. Był też prawie pewien, że w trakcie potyczki ulicą nie przejeżdżał żaden samochód. Nikt niczego nie widział.
Szczęście nie mogło mu towarzyszyć wiecznie.
Na jezdni obok samochodu błyszczały kluczyki do corvetty. Dylan skonfiskował je.
Spojrzawszy z powrotem na zakrwawionego i rzężącego faceta, dostrzegł przypięty do jego paska telefon.
Przebiegle świńskie oczka błyszczące w różowej jak gotowana szynka twarzy Crockera wyglądały dogodnej okazji.
– Daj telefon – powiedział Dylan.
Crocker nie wykonał żadnego ruchu, by spełnić jego polecenie, więc Dylan nadepnął mu na złamaną dłoń, przyduszając spuchnięte palce do asfaltu.
Mnąc w ustach przekleństwo, Crocker odpiął drugą ręką telefon. Wyciągnął dłoń z aparatem, patrząc na niego zamglonymi z bólu oczami, w których nadal czaiła się jednak przebiegłość.
– Popchnij go po ziemi – rozkazał Dylan. – Tutaj.
Gdy Crocker spełnił polecenie, Dylan zdjął stopę z jego okaleczonej dłoni, nie wyrządzając mu więcej krzywdy.
Читать дальше