Gdyby Dylan wierzył w znaki, powinien przystanąć na widok nietoperzy krążących w świetle latarni. A gdyby zwierzęta rzeczywiście były omenem, z pewnością nie zwiastowałyby Benowi Tannerowi powodzenia w poszukiwaniach córki.
Szlak Nieboszczyka.
Znów usłyszał w głowie te słowa, lecz nadal nie wiedział, jaki wniosek powinien z nich wysnuć.
Może istniała szansa, że w restauracji znajdą dawno zaginioną córkę staruszka, ale zapewne równie dobrze mogła już nie żyć, a na końcu łańcucha zamiast niej czekał na nich lekarz, który towarzyszył jej w ostatnich chwilach, albo ksiądz, który udzielił jej ostatnich sakramentów. Możliwe też, że została zamordowana, a w restauracji je kolację policjant, który znalazł jej ciało. Albo człowiek, który ją zamordował.
Ben dziarsko maszerował u boku Dylana, który zatrzymał się na chwilę obok Jilly i Shepa, ale nie przedstawił ich sobie ani niczego nie tłumaczył. Podał Jilly kluczyki, nachylił się i powiedział:
– Wsadź Shepa do auta i zapnij mu pas. Wyjedź z parkingu. Czekaj na mnie przecznicę dalej z tamtej strony. – Pokazał. – Zostaw włączony silnik.
To, co miało się wydarzyć w restauracji, dobre czy złe, mogło wywołać pewne zamieszanie, a pracownicy i klienci zainteresowaliby się Dylanem i obserwowaliby go przez duże okna od frontu, gdy wyjdzie. Nie należało zostawiać forda blisko restauracji, aby nikt nie mógł odczytać numerów ani zwrócić uwagi na markę i model samochodu.
Na szczęście Jilly nie zadawala pytań. Zrozumiała, że w stanie wywołanym działaniem szprycy Dylan musi być posłuszny impulsom i robić, co mu każą. Wzięła kluczyki i powiedziała do Shepa:
– Chodź, skarbie, idziemy.
– Słuchaj jej – polecił bratu Dylan. – Rób, co mówi.
Potem wprowadził Bena Tannera do restauracji.
– Przykro mi, ale nie podajemy już kolacji – powiedziała kelnerka, lecz po chwili poznała go. – Ach, zapomniał pan czegoś?
– Zobaczyłem starego znajomego – skłamał Dylan, po czym skierował się do sali jadalnej przekonany, że choć nie wiedział, dokąd idzie, na pewno dojdzie tam, gdzie powinien.
Tych dwoje siedziało przy narożnym stoliku. Mieli po dwadzieścia kilka lat.
Gdy Dylan bez wahania podszedł do nich, kobieta, za mło-da na córkę Tannera, uniosła głowę. Ładna i opalona brunetka o świeżej cerze, miała oczy barwy czystego błękitu.
– Przepraszam, że przeszkadzam – rzekł Dylan – ale czy coś państwu mówią słowa „Szlak Nieboszczyka"?
Kobieta spojrzała na swego towarzysza z niepewnym uśmiechem, jak gdyby spodziewała się miłego zaskoczenia.
– O co chodzi, Tom? Tom wzruszył ramionami.
– Pewnie jakiś dowcip. Ale przysięgam, że nie ja go wymyśliłem.
Spoglądając ponownie na Dylana, kobieta powiedziała
– Szlak Nieboszczyka to kiepska droga pustynna między San Simon a tym miasteczkiem. Sam piach i rozjechane grzechotniki. Tam poznałam Toma.
– Kiedy zobaczyłem Lynette, zmieniała kolo – rzekł Tom. – Pomogłem jej dociągnąć śruby, a potem, o ile pamiętam, użyła jakichś czarów, żebym się jej oświadczył.
Uśmiechając się czule do Toma, Lynette powiedziała
– Owszem, rzuciłam na ciebie czar, ale chciałam zamienić cię w żabę, żebyś zniknął w podskokach na zawsze. A ty zostałeś. To mnie nauczyło, żeby nie odpuszczać sobie ćwiczeń w rzucaniu czaru.
Leżące na stoliku dwa niewielkie prezenty, jeszcze nierozpakowane, i butelka wina świadczyły, że to niecodzienny wieczór. Choć prosta sukienka Lynette wyglądała na niedrogą, staranny makijaż i fryzura wskazywały, że to bardzo uroczysty strój. Sta
ry pontiac na parkingu również dowodził, że to dla nich obojga szczególna okazja.
– Rocznica? – zapytał Dylan, opierając się na dedukcji zamiast na swoim darze jasnowidzenia.
– Jakby pan nie wiedział, – odparła Lynette. – Trzecia. A w ogóle kto pana przysłał i o co chodzi?
Uśmiech zamarł jej na twarzy ze zdumienia, gdy Dylan dotknął przelotnie nóżki jej kieliszka, aby odświeżyć sobie w pamięci odcisk jej psychiki.
Znów poczuł ten sam wyjątkowy ślad, który znalazł na drzwiach pontiaca, a w głowie znów rozległ się łoskot sczepianych wagonów.
– Sądzę, że matka powiedziała ci, że została adoptowana. Powiedziała tyle, ile wiedziała.
Gdy wspomniał jej matkę, z ust Lynette zniknął uśmiech. – Tak.
– Czyli tyle, ile wiedzieli jej przybrani rodzice – że oddali ją jacyś ludzie z Wyoming.
– Zgadza się, z Wyoming.
– Próbowala odnaleźć swoich prawdziwych rodziców – kontynuował Dylan – ale zabrakło jej czasu i pieniędzy, żeby doprowadzić poszukiwania do końca.
– Znał pan moją matkę?
Jeżeli rozpuści się sporą ilość cukru w misce wody i na noc zanurzy w tej mieszaninie nitkę, rankiem znajdzie się na nitce kryształki cukru. Dylan miał wrażenie, jakby zanurzył długą nitkę w jakiejś sadzawce energii psychicznej i – znacznie szybciej niż cukier wytrącający się z wody – zaczęły się na niej krystalizować fakty z życia Lynette.
– Zmarła dwa lata temu w sierpniu – ciągnął.
– Przegrała z rakiem – potwierdził Tom.
– Czterdzieści osiem lat to za mało, żeby odchodzić z tego świata – powiedziała Lynette.
Choć dalsze wdzieranie się w głąb serca młodej kobiety przepełniało go odrazą do samego siebie, Dylan nie umiał się pohamować. Czując, że dziewczyna nadal bardzo cierpi po stracie ukochanej matki, czytał jej tajemnice krystalizujące się na swej psychicznej nici.
– Tej nocy, kiedy zmarła twoja matka, przedostatnie zdanie, jakie wypowiedziała, brzmiało: „Lynnie, pewnego dnia powinnaś poszukać swoich korzeni. Dokończ to, co zaczęłam. Bę-
dziemy lepiej wiedzieć, dokąd zmierzamy, jeśli się dowiemy, skąd przyszliśmy".
Zdumiona faktem, że zna dokładnie słowa jej matki, Lynette zaczęła wstawać, lecz zaraz usiadła z powrotem, sięgnęła po wino, ale chyba przypomniała sobie, że Dylan dotknął palcami kieliszka, więc cofnęła dłoń.
– Kim… kim pan jest?
– Wtedy w szpitalu na sam koniec powiedziała do ciebie: „Lynnie, mam nadzieję, że nie policzą tego na moją niekorzyść tam, dokąd zmierzam, ale chociaż kocham Boga, ciebie kocham bardziej".
Te słowa okazały się dla niej zbyt mocnym doznaniem. Widząc łzy Lynette, Dylan poczuł się okropnie, że zepsuł jej rocznicę, przywołując wspomnienia, które zupełnie nie pasowały do tej uroczystości.
Wiedział jednak, po co dotknął najboleśniejszej struny jej duszy. Musiał okazać się wiarygodny, zanim przedstawi jej Bena Tannera, aby zyskać pewność, że Lynette i staruszek szybko znajdą wspólny język, a on po zakończeniu swego dzieła będzie mógł jak najszybciej się stąd wymknąć.
Mimo że Tanner do tej chwili pozostawał z tyłu, stał na tyle blisko, by usłyszeć, że jego marzenie o spotkaniu z córką nie ziści się w tym życiu, ale za to doczekał innego niespodziewanego cudu. Zdjął stetsona i obracając go nerwowo w rękach, postąpił naprzód.
Gdy Dylan spostrzegł, że staruszek trzyma się na drżących nogach bardzo niepewnie, podsunął mu jedno z dwóch wolnych krzeseł. Tanner odłożył na bok kapelusz i usiadł, a Dylan powiedział:
– Lynette, twoja mama miała nadzieję, że pewnego dnia znajdzie swoich najbliższych, tymczasem oni też jej szukali. Chciałbym, żebyś poznała swojego dziadka – ojca twojej matki, Bena Tannera.
Staruszek i dziewczyna patrzyli na siebie z niedowierzaniem identycznymi lazurowymi oczyma.
Gdy Lynette nie mogła wykrztusić słowa ze zdumienia, Ben Tanner położył na stole fotografię, którą musiał wyciągnąć z portfela, gdy stał za plecami Dylana. Podsunął zdjęcie wnuczce.
Читать дальше