Gdy zobaczyła Dylana i Shepa, wyraz zamyślenia na jej twarzy ustąpił miejsca widocznej uldze. Podczas ich nieobecności coś musiało się jej przydarzyć.
– Co jest? – spytał Dylan, gdy stanęli obok Jilly. – Powiem ci w samochodzie. Chodźmy już stąd. Otwierając drzwi, Dylan dotknął świeżego śladu na klamce. Poczuł przenikliwe ukłucie przytłaczającej samotności, beznadziei i przygnębienia, przeraźliwej pustki przypominającej wypalony i przysypany popiołem krajobraz po przejściu niszczycielskiego pożaru.
Natychmiast spróbował odizolować się od siły niewidzialnego odcisku psychicznego na klamce, tak jak zrobił wcześniej z menu w restauracji. Tym razem jednak nie umiał się obronić przed napływem energii.
Nie pamiętając, jak przekroczył próg, Dylan znalazł się nagle na zewnątrz i parł przed siebie. Od zachodu słońca minęło już wiele godzin, mimo to w wieczornym powietrzu z asfaltu unosił się żar zgromadzony tam za dnia i wśród kuchennych zapachów dobywających się z otworów wentylacyjnych w dachu restauracji czuć było woń smoły.
Oglądając się przez ramię, zobaczył stojących w otwartych drzwiach Jilly i Shepa, których zostawił już dziesięć stóp za sobą. Po drodze upuścił książkę Shepa. Chciał wrócić, podnieść ją z jezdni i zanieść bratu, ale nie mógł.
– Zaczekajcie tu na mnie.
Od auta do auta, jakaś siła wciągała go coraz dalej w głąb parkingu, nie każąc mu wprawdzie pędzić jak na autostradzie, gdzie niemal w miejscu zawrócił forda, ale uświadamiając mu, że jeśli nie będzie działać, zaprzepaści okazję zrobienia czegoś bardzo ważnego. Wiedział, że nie stracił panowania nad sobą i podświadomie rozumie, co i dlaczego robi, tak jak podświadomie znał swój cel, gdy z determinacją gnał na złamanie karku do domu przy alei Eukaliptusowej – ale mimo to czuł, jakby przestawał nad sobą panować.
Tym razem magnesem nie okazała się starsza kobieta w prążkowanym uniformie, ale podstarzały kowboj w beżowych dżinsach i batystowej koszuli. Siedział już za kierownicą forda mercury mountaineer, ale Dylan zdążył go powstrzymać przed zamknięciem drzwi.
W odcisku na klamce odnalazł tę samą bezdenną samotność co wcześniej w śladach w restauracji, przygnębienie graniczące z rozpaczą.
Od długich lat pracy na powietrzu twarz kowboja wyglądała jak obciągnięta wyprawioną skórą, ale słońce, które wyżłobiło i pomarszczyło mu skórę, nie zostawiło w nim ani jednego promienia światła, a wiatr nie zdołał napełnić ciała życiem. Wypalony i wychudzony przypominał mizerną roślinę wczepioną w ziemię słabym korzeniem i czekającą na silniejszy podmuch wiatru, który porwie ją ze sobą, pozbawiając życia.
Gdy Dylan przytrzymał drzwi, staruszek nie uchylił przed nim kapelusza, jak uczynił przed Jilly, wychodząc z restauracji, nie zareagował też jednak rozdrażnieniem ani lękiem. Wyglądał na faceta, który zawsze umie sobie poradzić bez względu na naturę zagrożenia i kłopotów – ale otaczała go także aura człowieka, który nie bardzo przejmuje się tym, co może nastąpić.
– Szuka pan czegoś – powiedział Dylan, choć nie miał pojęcia, co mówi, dopóki nie usłyszał własnych słów; dopiero potem mógł zacząć zastanawiać się nad ich znaczeniem.
– Nie potrzebuję Jezusa, chłopcze – odparł kowboj. – Znalazłem Go już dwa razy. – Lazurowe oczy pochłaniały więcej światła, niż mogły go odbić. – I nie potrzebuję kłopotów, ty zresztą też nie.
– Nie czegoś – poprawił się Dylan. – Szuka pan kogoś.
– W taki czy inny sposób można tak powiedzieć o każdym, prawda?
– Szuka pan od bardzo dawna – ciągnął Dylan, choć nadal nie miał pojęcia, do czego to wszystko prowadzi.
Staruszek spojrzał na niego spod zmrużonych powiek badawczym wzrokiem mądrego człowieka, który umie odróżnić prawdę od iluzji.
– Jak się nazywasz, chłopcze? – Dylan O'Conner.
– Nigdy o tobie nie słyszałem. Skąd więc możesz mnie znać? – Nie znam pana. Nie wiem, kim pan jest. Po prostu… – Mimo że wcześniej mówił wbrew własnej woli, teraz nie potrafił znaleźć właściwych słów. Po chwili wahania uświadomił sobie, że jeśli mają kontynuować rozmowę, będzie musiał uchylić rąbka prawdy, zdradzić część swojej tajemnicy. – Widzi pan, czasem mam przebłyski… intuicji.
– Nie licz na nią przy stole pokerowym.
– To nie tylko intuicja. Wiem rzeczy… których nie mogę wiedzieć. Czuję, wiem i… kojarzę.
– Czyli jesteś kimś w rodzaju spirytysty? – Słucham?
– Jesteś wróżbitą, jasnowidzem, medium – kimś takim?
– Być może – odrzekł Dylan. – Wszystko zaczęło się bardzo niedawno. Ale nie zarabiam na tym.
Choć zdawało się, że ta surowa twarz nigdy się nie rozjaśnia, przez jego rysy przemknął lekki zarys uśmiechu, jak gdyby ktoś próbował nakreślić jego kształt piórkiem na powierzchni zniszczonego piaskowca, ale trwało to tak krótko, że mogło być po prostu tikiem.
– Jeżeli zawsze tak zagajasz, dziwię się, że nie musisz ludziom płacić, żeby cię słuchali.
– Sądzi pan, że dotarł na koniec drogi, którą pan szedł. – Dylan znów nie wiedział, co mówi, dopóki nie usłyszał własnych słów. – Że pan przegrał. Ale może wcale tak nie jest.
– Mów dalej.
– Może ona jest bardzo niedaleko.
– Ona?
– Nie wiem. Po prostu to poczułem. Ale kimkolwiek ona jest, wie pan, o kim mówię.
Kowboj znowu utkwił badawcze spojrzenie w twarzy Dylana, tym razem z bezlitosną przenikliwością detektywa.
– Odsuń się kawałek. Zrób mi miejsce.
Gdy staruszek wysiadał z wielkiego forda, Dylan poszukał spojrzeniem Jilly i Shepa. Od chwili gdy widział ich ostatni raz, oddalili się trochę od drzwi restauracji, ale tylko do miejsca, gdzie Dylan upuścił „Wielkie nadzieje", które Jilly przed chwilą podniosła. Stała obok Shepherda, rozglądając się czujnie, a jej postawa zdradzała wielkie napięcie, jakby zastanawiała się, czy i tym razem będą mieli do czynienia z nożami.
Popatrzył też w stronę ulicy. Ani śladu czarnych chevroletów. Mimo to miał wrażenie, że przystanek w Safford zbytnio się przedłużył.
– Nazywam się Ben Tanner.
Odwracając się od Jilly i Shepa, Dylan ujrzał przed sobą wyciągniętą rękę kowboja, zniszczoną i pokrytą odciskami. Zawahał się w obawie, że uścisk dłoni narazi go na kontakt z ogromnym ładunkiem przygniatającej samotności i przygnębienia, który wyczuł w odcisku psychicznym Tannera, ładunkiem tysiąc razy intensywniejszym w bezpośrednim zetknięciu z jego ręką, po którym mógł osunąć się na kolana.
Nie pamiętał, czy dotykał Marjorie, gdy zastał ją przy kuchennym stole zaśmieconym tabletkami, lecz sądził, że nie. A Kenny'ego? Wymierzywszy mu sprawiedliwość kijem baseballowym, Dylan zażądał od lejącego w spodnie wielbiciela kluczyków od kajdanek i kłódki; wtedy Kenny wyciągnął klucze z kieszeni koszuli i podał Jilly. O ile Dylan sobie przypominał, nie dotknął podłego tchórza.
Każdy ruch w celu uniknięcia ręki Tannera groził zniszczeniem ich kruchego porozumienia, więc Dylan uścisnął mu dłoń – i stwierdził, że prawie w ogóle nie poczuł emocji, których doznał, dotykając niewidocznych odcisków psychicznych kowboja. Mechanizm szóstego zmysłu okazał się nie mniejszą tajemnicą niż jego źródło.
– Jakiś miesiąc temu przyjechałem tu z Wyoming – powiedział Tanner. – Miałem kilka tropów, ale okazały się niewarte funta kłaków.
Dylan wyciągnął rękę, aby dotknąć klamki samochodu Tannera.
Читать дальше