– Siku. – Siku.
Wszystko wskazywało na to, że niewidzialnej energii nie dało się zetrzeć tak łatwo jak odcisków palców, ale sama stopniowo ulatniała się jak parujący rozpuszczalnik.
Dylan umył ręce przy innej umywalce. Osuszał dłonie przy automacie z ręcznikami, gdy z czwartej kabiny wyszedł Shepherd i podszedł do umywalki, przy której przed momentem stał jego brat.
– Siku – powiedział Shepherd. – Przecież już mnie widzisz.
– Siku – powtórzył z uporem Shep, odkręcając wodę.
– Stoję tu.
– Siku.
Nie dając się wciągnąć w zabawę w sonar, gdy widzieli się nawzajem, Dylan wrzucił zmięte ręczniki do kubła i czekał. W głowie zaczął mu wirować różnobarwny kłąb dziwacznych myśli jak gigantyczny ładunek kolorowego prania w automatycznej suszarce. Wśród nich była taka, że Shep wszedł do pierwszej kabiny, a wyszedł z czwartej.
– Siku.
Dylan podszedł do czwartej kabiny. Drzwi były uchylone, więc pchnął je ramieniem.
Kabiny były oddzielone od siebie przepierzeniami, które kończyły się dwanaście albo czternaście cali nad podłogą. Shepherd mógł się przeczołgać z pierwszej do czwartej kabiny pod przepierzeniami. Możliwe, choć wysoce nieprawdopodobne.
– Siku – powtórzył Shep, lecz z mniejszym entuzjazmem, niechętnie dochodząc do wniosku, że brat nie będzie już uczestniczył w wymianie sygnałów.
Do czystości Shep podchodził z taką samą skrupulatnością, jak do geometrycznego porządku swoich posiłków i miał ustaloną procedurę działań po wyjściu z toalety, od której nigdy nie odstępował: energicznie szorował ręce mydłem, dokładnie spłukiwał, a potem jeszcze raz szorował i spłukiwał. Istotnie, kiedy Dylan spojrzał na niego, Shep przystępował właśnie do drugiego szorowania.
Chłopaka szczególnie niepokoiły warunki higieniczne w toaletach publicznych. Nawet najlepiej utrzymanym sanitariatom przyglądał się z paranoidalną podejrzliwością, pewien, że na powierzchniach kłębią się wszystkie znane choroby i takie, których jeszcze nie odkryto. Po lekturze Encyklopedii Medycyny Amerykańskiego Stowarzyszenia Medycznego Shep potrafił wyrecytować listę niemal wszystkich znanych chorób i infekcji, jeśli tylko ktoś był na tyle lekkomyślny, aby go o to poprosić… Mógłby spełnić prośbę, gdyby akurat był skłonny kontaktować się ze światem zewnętrznym, a ten, kto go poprosił, miałby kilka godzin do dyspozycji, bo gdyby Shep zaczął nie dałoby się już mu przerwać.
Po drugim spłukaniu dłonie Shepa były czerwone od mocnego szorowania i gorącej wody, od której strumienia wcześniej aż syknął. Ale wytrzymał. Pamiętając o przebiegłych i śmiertelnie niebezpiecznych mikroorganizmach przyczajonych na chromowanym uchwycie, Shepherd zamknął kran łokciem.
Dylan nie wyobrażał sobie sytuacji, w której Shep położył-by się na brzuchu na podłodze toalety i jak wąż przepełzłby pod rzędem przepierzeń dzielących kabiny. Właściwie było to tak samo prawdopodobne jak wizyta szatana w sklepie sportowym, gdzie diabeł wybrałby się po łyżwy.
Poza tym czarna koszulka Shepa wyglądała nieskazitelnie. Na pewno nie wycierał nią podłogi.
Trzymając ręce uniesione wysoko jak chirurg czekający, aż pielęgniarka nałoży mu lateksowe rękawiczki, Shep podszedł do automatu z ręcznikami. Czekał, aby brat przekręcił gałkę dozownika, której sam za nic nie dotknąłby czystymi rękami.
– Nie wszedłeś czasem do pierwszej kabiny?-zapytał Dylan. Z głową jak zwykle nieśmiało opuszczoną, ale także odrobinę przechyloną na bok, żeby widzieć automat z ręcznikami, Shepherd spojrzał ze zmarszczonymi brwiami na uchwyt i powiedział:
– Zarazki.
– Shep, kiedy tu weszliśmy, nie poszedłeś prosto do pierwszej kabiny?
– Zarazki.
– Shep?
– Zarazki.
– Przestań, bracie. Posłuchaj mnie.
– Zarazki.
– Daj spokój, Shep. Możesz mnie posłuchać?
– Zarazki.
Dylan wyciągnął kilka ręczników, oderwał od perforowanej rolki i podal bratu.
– A potem wyszedłeś z czwartej kabiny, zgadza się? Patrząc spode łba na swoje ręce i wycierając je zawzięcie, zamiast je po prostu osuszyć, Shep powiedział:
– Tu.
– Co powiedziałeś?
– Tu.
– Jesteśmy tu, o co chodzi, braciszku?
– Tu – powtórzył z wysiłkiem Shep, jak gdyby wkładał w to słowo sporo emocji.
– Czego chcesz, braciszku? Shep zadrżał.
– Tu.
– Co tu? – spytał Dylan, domagając się wyjaśnienia, choć wiedział: że raczej go nie uzyska.
– Tam – powiedział: Shep.
– Tam?
– Tam – przytaknął Shep, kiwając głową cały czas jednak wpatrując się we własne ręce i ciągle drżąc.
– Gdzie – tam?
– Tu. – W jego glosie dal się słyszeć ton zniecierpliwienia. – O czym w ogóle mówimy, bracie?
– Tu.
– Tu – powtórzył Dylan.
– Tam – rzekł Shep, a to, co z początku brzmiało jak zniecierpliwienie, zmieniło się w nutę niepokoju.
Próbując go zrozumieć, Dylan powiedział: – Tu, tam.
– Tu, t-t-tam – powtórzył Shep, wzdrygając się. – Shep, co się dzieje? Shep, boisz się?
– Boisz – potwierdził Shep. – Tak. Boi się. Tak. – Czego się boisz, bracie?
– Shep się boi. – Czego?
– Shep się boi – powiedział: dygocząc jeszcze mocniej. – Shep się boi.
Dylan położył ręce na ramionach brata.
– Spokojnie, tylko spokojnie. Wszystko w porządku, Shep. Nie ma się czego bać. Jestem przy tobie, braciszku.
– Shep się boi. – Odwrócona twarz chłopca zbladła, przybierając barwę duchów, które mógł zobaczyć.
– Masz czyste ręce, bez żadnych zarazków, jesteśmy tu tylko my dwaj i nie ma się czego bać. Słyszysz?
Shep nie odpowiedział, tylko dalej dygotał.
Uciekając się do śpiewnego tonu, którym najczęściej udawało mu się uspokoić brata, gdy ten bywał bardzo wzburzony, Dylan powiedział:
– Masz bardzo czyste ręce, bez paskudnych zarazków, bardzo czyste ręce. Teraz musimy iść, musimy ruszać w drogę. Dobrze? Pojeździmy. Dobrze? Lubisz jeździć, znowu będziemy jeździć do miejsc, w których nigdy nie byłeś, dobrze? Znowu będziemy razem jechać jak Willie Nelson, ty i ja. Będziemy jechać
Po drugim spłukaniu dłonie Shepa były czerwone od mocnego szorowania i gorącej wody, od której strumienia wcześniej aż syknął. Ale wytrzymał. Pamiętając o przebiegłych i śmiertelnie niebezpiecznych mikroorganizmach przyczajonych na chromowanym uchwycie, Shepherd zamknął kran łokciem.
Dylan nie wyobrażał sobie sytuacji, w której Shep położyłby się na brzuchu na podłodze toalety i jak wąż przepełzłby pod rzędem przepierzeń dzielących kabiny. Właściwie było to tak samo prawdopodobne jak wizyta szatana w sklepie sportowym, gdzie diabeł wybrałby się po łyżwy.
Poza tym czarna koszulka Shepa wyglądała nieskazitelnie, Na pewno nie wycierał nią podłogi.
Trzymając ręce uniesione wysoko jak chirurg czekający, aż pielęgniarka nałoży mu lateksowe rękawiczki, Shep podszedł do automatu z ręcznikami. Czekał, aby brat przekręcił gałkę dozownika, której sam za nic nie dotknąłby czystymi rękami.
– Nie wszedłeś czasem do pierwszej kabiny? – zapytał Dylan. Z głową jak zwykle nieśmiało opuszczoną, ale także odrobinę przechyloną na bok, żeby widzieć automat z ręcznikami, Shepherd spojrzał ze zmarszczonymi brwiami na uchwyt i powiedział:
– Zarazki.
– Shep, kiedy tu weszliśmy, nie poszedłeś prosto do pierwszej kabiny?
– Zarazki. – Shep? – Zarazki.
– Przestań, bracie. Posłuchaj mnie. – Zarazki.
Читать дальше