– A teraz jest pani w związku z tym człowiekiem, z którym pani pracuje.
– Tak.
– Może to jest źródło problemu – powiedział cicho.
Nagle zadzwoniła jej komórka i Sachs aż podskoczyła z wrażenia. Sięgając po nią, uświadomiła sobie, że dłoń Sunga nadal spoczywa na jej ramieniu.
– Halo? – powiedziała, odsuwając się do tyłu.
– Gdzie się, do diabła, podziewacie, agentko Sachs? – usłyszała w słuchawce głos Lona Sellitto.
Nie chciała się przyznawać, ale jej wzrok padł na stojący po drugiej stronie ulicy wóz patrolowy, w którym siedzieli gliniarze pilnujący Sunga. Coś jej podszepnęło, że to oni poinformowali Sellitta, gdzie jest.
– Jestem ze świadkiem, Johnem Sungiem – powiedziała. – Musiałam sprecyzować kilka spraw.
– Więc kończ precyzować – warknął Sellitto. – Jesteś potrzebna u Rhyme'a.
Co go ugryzło?
– Zaraz tam będę – rzekła krótko i rozłączyła się. – Muszę jechać – zwróciła się do Sunga.
– Czy odnaleźliście Sama Changa i innych ze statku? – zapytał z nadzieją w głosie doktor.
– Jeszcze nie.
– Będę zaszczycony, jeśli mnie pani jeszcze odwiedzi – dodał szybko, kiedy wstała. – Mógłbym kontynuować kurację.
– Jasne. Bardzo chętnie – odparła po krótkim wahaniu.
– Mam nadzieję, że nie przeszkodziłem w niczym ważnym, agentko Sachs – mruknął zgryźliwie Lon Sellitto, gdy weszła do pokoju Rhyme'a.
Chciała zapytać detektywa, co miał na myśli, ale w tej samej chwili Rhyme spojrzał na trzymaną przez nią torebkę i zmarszczył nos.
– Co to jest?
– Lekarstwo. Na mój artretyzm. Robi się z tego herbatkę.
– No, to miejmy nadzieję, że będzie ci smakowało. Ja pozostanę wierny szkockiej. – Rhyme przez chwilę jej się przyglądał. – Przyjemnie było zobaczyć się z doktorem Sungiem, Sachs?
– Ja… – zaczęła niepewnie, zaniepokojona jego ostrym tonem.
– Pogadaliście sobie o jego domu w Chinach? O jego podróżach?
– Do czego zmierzasz? – zapytała ostrożnie.
– Jestem po prostu ciekaw, czy przyszło ci do głowy to samo co mnie.
– Co na przykład…
– Że Sung jest bangshou Ducha… jego pomocnikiem.
– Co takiego? – wykrztusiła. – On nie może być w żaden sposób związany z Duchem. To znaczy…
– Tak się składa – przerwał jej Rhyme – że nie jest. Dostaliśmy właśnie raport z biura FBI w Singapurze. Pomocnikiem Ducha na „Fu-zhou Dragonie” był Victor Au. Zdjęcie i odciski pasują do jednego z trzech ciał, które straż przybrzeżna wyłowiła dziś rano. Sung jest czysty – dodał surowym tonem, wskazując podbródkiem komputer. – Ale dowiedzieliśmy się tego dopiero przed dziesięcioma minutami. Nie rób mi takich rzeczy.
– Przepraszam.
Rhyme zastanawiał się, co ją wprawiło w takie roztargnienie.
– No nic. Do roboty, chłopcy i dziewczęta – mruknął wreszcie, wskazując głową umieszczone przez Thoma na tablicy elektrostatyczne odciski stóp z magazynu, gdzie zamordowano Tanga. Niewiele mogli o nich powiedzieć z wyjątkiem tego, że odciski Ducha, chociaż niezbyt duże, były i tak większe od odcisków jego trzech wspólników.
– Co można powiedzieć o śladach pochodzących z butów Ducha, Mel?
Technik spojrzał na ekran chromatografu.
– Proszę bardzo, Lincoln. Mamy tu utlenione opiłki żelaza, włókna starej wełny, popiół i krzem. Wygląda jak szklany pył. Głównym składnikiem jest występujący w dużych skupiskach ciemny matowy minerał… montmorylonit. A także tlenki wapniowców.
Kiedy Rhyme był szefem działu kryminalistycznego w Nowojorskim Wydziale Policji, obszedł wszerz i wzdłuż cały Nowy Jork. W kieszeniach miał zawsze małe torebki i słoiczki i umieszczał w nich próbki ziemi, betonu, kurzu i roślinności, które miały wzbogacić jego wiedzę o mieście.
Zorientował się, że jest coś znajomego w śladach, które opisywał Cooper. Ale co to było? Zamknął oczy i zaczął w wyobraźni uważnie przemierzać, a potem szybować nad kolejnymi ulicami. Przefrunął nad wieżą Uniwersytetu Columbia, unosząc się nad Central Parkiem, z jego gliniastymi piaskami i ekskrementami żyjących na swobodzie zwierząt; nad ulicami Midtown, na których osiadały tony kopcia; nad basenami portowymi z ich mieszanką benzyny, propanu i ropy; nad zaniedbanymi okolicami Bronksu z ołowiowymi farbami i starymi tynkami.
Unosząc się, unosząc… Aż dotarł do pewnego miejsca i otworzył oczy.
– W śródmieściu – powiedział. – Duch jest w śródmieściu.
– To jasne – mruknął Alan Coe, wzruszając ramionami. – W Chinatown.
– Nie – odparł Rhyme. – W Battery Park City albo w pobliżu.
– Jak na to trafiłeś? – zdziwił się Sellitto.
– Montmorylonit. To główny składnik bentonitu, glinianej zaprawy chroniącej fundamenty przed wodami podskórnymi. Przy budowie wież World Trade Center zatopiono fundamenty na głębokość dwudziestu jeden metrów w skalnym podłożu. Budowlańcy użyli milionów ton bentonitu. Jest tam wszędzie.
– Ale przecież bentonitu używa się także w innych miejscach – zauważył Cooper.
– Jasne, ale są tam również inne materiały, które znalazła Sachs. Cały teren to dawne składowisko odpadów; pełno tam skorodowanych metali i szkła. A popiół? Żeby pozbyć się starych elementów konstrukcyjnych, budowlańcy spalili je.
– No i jest stamtąd tylko dwadzieścia minut do Chinatown – dodał Eddie Deng.
Sonny Li zaczął chodzić w tę i z powrotem po pokoju.
– Hej, Loaban, mam parę pomysłów.
– Mów, Sonny – rzucił z roztargnieniem Rhyme.
– Ja też byłem na miejscu zbrodni. Widziałem dysharmonię.
– Wyjaśnij to – poprosił Rhyme.
– Harmonia bardzo ważna w Chinach. Nawet zbrodnia ma swoją harmonię. A w tamtym miejscu, w tamtym magazynie, w ogóle nie ma harmonii. Duch dopada człowieka, który go zdradził. Torturuje go, zabija i wychodzi. Ale, hej, Hongse, pamiętasz? Całe miejsce zniszczone. Plakaty z Chin podarte, posążki Buddy i smoków rozbite. Żaden Chińczyk Han tak by nie zrobił. Duch pewnie wyszedł, a ci ludzie, których wynajął, zdemolowali miejsce. Ja myślę, że on szukał swoich ba-tu wśród mniejszości etnicznych.
– Ba-tu znaczy zbirów, oprychów – przetłumaczył Deng.
– Tak, tak, zbirów. On szukał ich wśród mniejszości: Mongołów, Mandżurów, Tybetańczyków, Ujgurów. Chcecie dowodów? – zapytał Li, wskazując tablicę. – Dobrze, oto dowody. Odciski butów. Mniejsze niż Ducha. Chińczycy Han nieduzi. Tak jak ja. Nie tacy duzi jak wy. Ale ludzie z mniejszości na zachodzie i północy jeszcze mniejsi niż my, naprawdę.
Rhyme zerknął na Amelię i zobaczył, że pomyślała to samo co on: nie zaszkodzi sprawdzić.
– Dobrze, więc gdybyśmy poszli tym tropem – rzucił – to jak?
– Tongi – odparł Li. – Tongi wiedzą o wszystkim.
– Czym dokładnie jest tong? – zapytał Rhyme.
Eddie Dong wyjaśnił, że tongi są stowarzyszeniami Chińczyków, którzy mają wspólne interesy; pochodzą z tej samej prowincji bądź też uprawiają ten sam zawód. Zawsze otoczone były tajemnicą i w dawnych czasach ich spotkania odbywały się przy drzwiach zamkniętych – stąd nazwa „tong”, która oznacza izbę. W Stanach Zjednoczonych powstały, by chronić Chińczyków przed białymi i jako zalążki samorządności.
– Czy w którymś z tongów znajdzie się osoba, z którą możemy porozmawiać? – zapytała Sachs.
Deng przez chwilę się zastanawiał.
– Złożyłbym wizytę Tony'emu Cai. Trochę nam pomaga i jest jednym z najbardziej ustosunkowanych loabanów na tym terenie. Kieruje Publicznym Stowarzyszeniem Wschodnich Chin.
Читать дальше