– Zadzwoń do niego – polecił Rhyme.
Alan Coe pokręcił głową.
– Nie, nie, to kwestia kultury. W pewnych okolicznościach trzeba się spotkać osobiście. Ale jest tu pewien haczyk. Cai nie będzie chciał, aby widziano, że kontaktuje się z policją w sprawie Ducha.
Rhyme'owi przyszedł do głowy pewien pomysł.
– Powiedz, że potrzebujemy jego pomocy i że burmistrz przysyła po niego limuzynę.
– W pewnych okolicznościach musimy być bardzo ostrożni, Linc – zaznaczył Sellitto.
– Będziemy ostrożni, kiedy złapiemy Ducha.
Deng kiwnął głową i zadzwonił do Tony'ego Cai.
– W porządku, zgodził się – oświadczył po krótkiej rozmowie.
Sonny Li miał jakąś niewyraźną minę.
– Hej, Loaban, chcę cię o coś prosić. Prywatnie. Możesz mi pozwolić zadzwonić? Do Chin?
– Do kogo? – zapytał bez ogródek Coe.
Li zmierzył agenta chłodnym wzrokiem.
– Telefon jest do mojego ojca.
Rhyme dał znak Thomowi, który połączył się z centralą, wykręcił numer i podał słuchawkę chińskiemu policjantowi.
W Sonnym Li zaszła nagła zmiana. Rozmawiając z ojcem, był spięty i uniżony. Pochylił się i kiwał głową niczym uczeń w szkole. W końcu odłożył słuchawkę i przez chwilę wbijał wzrok w podłogę. Wreszcie westchnął i odwrócił się do Rhyme'a.
– Okay, Loaban, i co teraz robimy?
– Przyjrzymy się pewnym odznaczającym się harmonią dowodom rzeczowym – odparł Rhyme.
Pół godziny później odezwał się dzwonek u drzwi i Thom zniknął w przedpokoju. Po chwili wrócił z postawnym Chińczykiem.
– Nazywam się Cai – oznajmił nowo przybyły.
Rhyme przedstawił się.
– Wyłonił się pewien problem, panie Cai, i mam nadzieję, że będzie mógł pan nam pomóc.
– Pracuje pan dla burmistrza?
– Zgadza się.
Kiedy Cai usiadł, Rhyme opowiedział mu o katastrofie frachtowca i ukrywających się gdzieś w mieście imigrantach. Następnie dał znak Dengowi, który poinformował gościa o zabójcach, dodając, że należą oni prawdopodobnie do którejś z chińskich mniejszości etnicznych.
Cai pokiwał głową.
– Duch… słyszeliśmy o nim. Wyrządza nam wszystkim wiele złego. Pomogę wam. Mam dużo znajomości. Gdyby wasz kierowca mógł mnie odwieźć, zabiorę się od razu do dzieła – zakończył, po czym podniósł się i ruszył w stronę drzwi.
– Ting! - zawołał nagle ostro Sonny Li.
– Powiedział: zaczekaj – wyjaśnił cicho Eddie Deng.
Cai odwrócił się z chmurną miną. Li podszedł do niego i wszczęli ożywioną rozmowę po chińsku. Przywódca tongu w końcu umilkł, opuścił głowę i wbił wzrok w podłogę.
Rhyme spojrzał na Denga, ale ten wzruszył ramionami.
– Mówili za szybko. Nic nie zrozumiałem.
Li znowu zabrał głos. Cai kiwał głową i odpowiadał. W końcu wyciągnął rękę, wymienili uścisk dłoni i przywódca tongu wyszedł.
– Dlaczego pozwoliliście mu tak wcześnie odejść? – zapytał Li z pretensją w głosie. – On wam nie pomoże.
– Owszem, obiecał pomoc.
– Nie, nie, nie. To, co obiecał, nieważne. Pomagać nam niebezpiecznie. Nic za to od was nie dostanie. Wcale się nie nabrał na limuzynę. Wiedział, że burmistrz nie ma z tym nic wspólnego.
– Powiedział przecież, że pomoże – mruknął Sellitto.
– Chińczycy nie lubią mówić „nie” – wyjaśnił Li. – Dla nas łatwiej znaleźć wymówkę albo zgodzić się i potem zapomnieć. Naprawdę.
– Co mu powiedziałeś? O co się kłóciliście?
– To nie żadna kłótnia, to negocjacje. No wiecie, interesy. Teraz on poszuka wśród mniejszości. A wy mu zapłacicie.
– Co takiego? – obruszył się Sellitto.
– Niedużo. Będzie was kosztować tylko dziesięć tysięcy. Dolarów, nie juanów.
Rhyme i Amelia spojrzeli na siebie i wybuchnęli śmiechem.
– Co chcecie, to przecież wielkie miasto. Hej, Cai na początku chciał wiele więcej.
– Nie możemy płacić… – zaczął Sellitto.
– W porządku – przerwał mu Rhyme. – Podpiszę pokwitowanie.
– To ja zrobię sobie chwilę przerwy, dobrze, Loaban? Potrzebuję dobrych papierosów.
– Zgoda, Sonny. Zasłużyłeś na nie.
Duch w towarzystwie trzech Turków skręcił skradzionym blazerem w alejkę, przy której miał się znajdować dom Changów. Nagle zobaczyli duży parking i stanęli w miejscu. Duch spojrzał na Turków, którzy rozglądali się zdumieni dookoła.
– Gdzie to jest? – zapytał Yusuf. – Gdzie jest dom Changów?
Nigdzie w pobliżu nie było domów mieszkalnych.
Duch sprawdził adres. Numery się zgadzały; byli we właściwym miejscu. Tyle że stali przed dużym centrum handlowym. Szmugler zaklął pod nosem.
– Co się stało? – zapytał jeden z siedzących z tyłu Turków.
Duch uświadomił sobie, że Chang nie ufał Jimmy'emu Mahowi i podał przywódcy tongu fałszywy adres. Podniósł wzrok i zobaczył nad głową duży napis: DOM I OGRÓD.
Zastanawiał się, co robić. Drugi imigrant, Wu, nie był pewnie taki sprytny. Skorzystał z usług narajonego przez Maha pośrednika. Duch znał jego nazwisko.
– Zajmiemy się teraz rodziną Wu – powiedział. – A potem Changami.
Naixin – wszystko w swoim czasie.
Sam Chang odłożył słuchawkę i cały odrętwiały wpatrywał się przez chwilę w ekran telewizora, na którym widać było głupkowatą i zadowoloną z siebie amerykańską rodzinę, tak różniącą się od jego własnej.
– Mah nie żyje – powiedział, kucając przy swoim ojcu. -Mah?
– Ten loaban w Chinatown, który nam pomógł. Zadzwoniłem w sprawie dokumentów. Jego pracownica powiedziała, że nie żyje.
– Myślisz, że to Duch go zabił?
– A któż inny?
– Czy Mah wiedział, gdzie jesteśmy? – zapytał ojciec.
– Nie.
W rzeczywistości Changowie nie zamieszkali wcale w Queens, lecz w Brooklynie, w dzielnicy o nazwie Owls Head, która leżała niedaleko portu.
Nagle Sam Chang uświadomił sobie coś z przerażeniem.
– Wu! Duch może ich znaleźć. Muszę ich ostrzec – powiedział, ruszając ku drzwiom.
– Nie – zaprotestował ojciec. – Nie możesz ocalić człowieka przed jego własną głupotą.
– On też ma rodzinę: dzieci i żonę. Nie możemy pozwolić, żeby zginęli.
Chang Jiechi przez chwilę się zastanawiał.
– Dobrze – rzekł w końcu – ale skorzystaj z telefonu. Zadzwoń do tej kobiety i poproś, żeby ostrzegła Wu.
Chang podniósł słuchawkę i ponownie wykręcił numer Maha. Porozmawiał jeszcze raz z jego pracownicą i poprosił, żeby przekazała wiadomość Wu.
– Niech mu pani powie, by się natychmiast stamtąd wynosił. On i jego rodzina są w niebezpieczeństwie.
– Tak, tak – odparła roztargnionym głosem.
Ojciec Changa zamknął oczy i położył się na kanapie. Powinni jak najszybciej zaprowadzić go do lekarza.
Tyle trzeba było załatwić spraw, tyle przedsięwziąć środków ostrożności. Na moment Chang stracił wszelką nadzieję. Ale potem spojrzał na swoją rodzinę i brzemię, które spoczywało na jego barkach, wydało mu się lżejsze. William roześmiał się z czegoś, co pokazywali w telewizji. Śmiał się autentycznie rozbawiony, oglądając jakiś frywolny program. Ronald także. Wzrok Changa padł na żonę, której całą uwagę zajmowała mała Po-Yee.
W Chinach rodziny modlą się o syna, aby dalej przekazał ich nazwisko. Chang był oczywiście zachwycony, kiedy urodził się William, a w ślad za nim Ronald. Ale smutek Mei-Mei, która ubolewała nad tym, że nie ma córki, udzielił się w końcu i jemu. Będąc w ciąży z Ronaldem Mei-Mei była bardzo chora. Lekarze uznali, że nie będzie mogła mieć więcej dzieci. Przyjęła to ze stoicyzmem.
Читать дальше