Oczywiście przyprowadził ze sobą prawnika i odpowiadał mniej więcej na jedno pytanie na dziesięć. Sam wytrwale przedarł się przez stos dokumentów, żeby udowodnić, że Andrews był właścicielem sporej ilości ziemi w Knocknaree; w końcu gość przestał zaprzeczać oraz twierdzić, że w życiu nie słyszał o takim miejscu. Nie raczył odpowiedzieć na pytania na temat swojej sytuacji finansowej, chociaż klepnął Sama po ramieniu i powiedział z sympatią: „Sam, chłopcze, gdybym to ja żył z pensji gliniarza, bardziej bym się martwił o swoje finanse niż o innych", podczas gdy prawnik bezbarwnie mruknął w tle: „Mój klient nie może wyjawić żadnych informacji na ten temat" i obydwaj wyrazili wystudiowane, uprzejme zaskoczenie, słysząc informację o telefonach z pogróżkami. Wierciłem się i co trzydzieści sekund sprawdzałem zegarek; Cassie oparła się o szybę, jadła jabłko, którym co jakiś czas z roztargnieniem mnie częstowała.
Tak czy inaczej Andrews miał alibi na noc śmierci Katy, lecz zanim zgodził się je wyjawić, karmił nas przez jakiś czas pełną niezadowolenia retoryką. Był z kilkoma „chłopakami" na wieczorze pokera w Killney, a kiedy koło północy gra się skończyła, postanowił nie wracać sam do domu. („Policja nie jest już tak wyrozumiała jak kiedyś" – powiedział i mrugnął do Sama) i zatrzymał się u gospodarza. Podał nazwiska i numery telefonów „chłopaków", aby Sam mógł sprawdzić.
– Świetnie – rzekł w końcu Sam. – Musimy tylko przeprowadzić konfrontację głosową, tak byśmy mogli wyeliminować autora telefonów.
Na tłustej twarzy Andrewsa pojawił się spłoszony wyraz.
– Jestem pewien, że rozumie pan, jak trudno jest mi ustąpić w tym punkcie, Sam, po tym jak zostałem potraktowany. – Cassie zaczęła chichotać.
– Przykro mi, że pan tak myśli, panie Andrews. Mógłby mi pan powiedzieć, kiedy potraktowano pana nieodpowiednio?
– Wyciągnął mnie pan tutaj na prawie cały dzień roboczy i traktował jak podejrzanego. – Jego głos był podniesiony i aż drżał z powodu całej tej niesprawiedliwości. Ja także zacząłem się śmiać. – Wiem, że jest pan przyzwyczajony do radzenia sobie z drobnymi szumowinami, które nie mają nic do roboty, ale musi pan zdać sobie sprawę, co to oznacza dla człowieka o mojej pozycji. Właśnie tracę doskonałe okazje, ponieważ pomagam panu, dzisiaj mogłem już stracić wiele tysięcy, a teraz pan chce, żebym siedział tu jeszcze i robił jakieś nagrania dla człowieka, o którym nawet nigdy nie słyszałem? – Sam się nie mylił: Andrews miał piskliwy głosik.
– Oczywiście wszystko da się zorganizować – powiedział Sam. – Nie musimy robić dzisiaj konfrontacji głosowej. Jeśli woli pan wrócić wieczorem albo jutro rano, poza godzinami pracy, to nie ma problemu. Co pan na to?
Andrews wydął wargi. Prawnik – naturalnie był to typ o drugorzędnym znaczeniu, a ja nawet nie pamiętam, jak wyglądał – uniósł nieśmiało palec i poprosił o chwilę rozmowy z klientem. Sam wyłączył kamerę i przyszedł do nas, do pomieszczenia obserwacyjnego, poluzowując krawat.
– Cześć – powiedział. – Ekscytujący występ, co?
– Przykuwa uwagę – odparłem. – W środku musi być jeszcze zabawniej.
– Mówię wam. Niezły ubaw. Boże, widzieliście to cholerne oko? Nie mogłem się przyzwyczaić, na początku myślałem, że po prostu nie potrafi się skupić…
– Twój podejrzany jest zabawniejszy od naszego – wtrąciła Cassie. – Nasz nie ma nawet żadnego tiku.
– Skoro już o tym mowa – rzekłem – nie umawiaj się na konfrontację na dziś wieczór. Devlin ma dziś spotkanie, a potem, jak szczęście nam dopisze, zupełnie nie będzie w nastroju do czegokolwiek. – Dobrze wiedziałem, że jeśli naprawdę będziemy mieli szczęście, to sprawa – obydwie sprawy – mogła się skończyć tego wieczoru i nie będzie najmniejszej potrzeby, aby Andrews robił cokolwiek, ale o tym nie wspomniałem. Nawet sama myśl sprawiała, że ściskała mi się krtań.
– Boże, racja – powiedział Sam. – Zapomniałem. Przepraszam. Coś się zaczyna dziać, nie? Dwóch podejrzanych jednego dnia.
– Nieźli jesteśmy – oceniła Cassie. – Andrews, przybij piątkę! – Zrobiła zeza, zamachnęła się w stronę ręki Sama i spudłowała. Byliśmy strasznie podenerwowani.
– Uważaj, jak ktoś cię uderzy w tył głowy, to tak ci już zostanie – ostrzegł Sam. – To właśnie przydarzyło się Andrewsowi.
– Walnij go jeszcze raz i zobacz, czy uda ci się to naprawić.
– Boże, jakaś ty politycznie niepoprawna – powiedziałem. – Będę musiał złożyć na ciebie donos do Krajowego Komitetu Praw Zezowatych Łajdaków.
– Na razie praktycznie nic nie mam – przyznał Sam. – Ale nie oczekiwałem, że coś z niego dzisiaj wyciągnę. Chciałem nim tylko trochę potrząsnąć i zmusić, żeby się zgodził na konfrontację głosową. Jak już będę miał identyfikację, to mogę go przycisnąć.
– Poczekaj. Czy on nie jest przypadkiem pod gazem? – spytała Cassie. Pochyliła się do przodu, jej oddech zaparował szybę, przyglądała się gestykulującemu Andrewsowi, który wściekle mamrotał coś do ucha prawnikowi.
Sam się uśmiechnął.
– Trafiłaś. Nie przypuszczam, żeby był pijany… na pewno nie na tyle, żeby się zrobił rozmowny, a szkoda… ale kiedy się zbliżyć, czuć od niego alkohol. Skoro sama myśl o przyjściu tutaj tak go poruszyła, że musiał się napić, to na pewno ma coś do ukrycia. Może to tylko telefony, chociaż…
Prawnik Andrewsa wstał, pocierając dłonie o spodnie, i nerwowo pomachał w stronę szyby.
– Druga runda – oznajmił Sam, usiłując poprawić krawat. – Na razie. Powodzenia.
Cassie rzuciła ogryzkiem do kosza w kącie i spudłowała.
***
Zostawiliśmy go samego i wyszliśmy na zewnątrz na papierosa – zanim będziemy mieć okazję zapalić następnego, może upłynąć sporo czasu. Jedną z dróżek prowadzących do oficjalnego ogrodu przecina mały most, gdzie usiedliśmy, opierając się plecami o barierkę. Teren należący do zamku mienił się złotem i wyglądał nostalgicznie oświetlany chylącym się ku zachodowi słońcem. Obok przechodzili turyści w krótkich spodenkach i z plecakami, gapiąc się na flanki; jeden z nich pstryknął nam zdjęcie, zupełnie nie wiem czemu. Kilkoro małych dzieci kręciło się wokół labiryntu ceglastych szlaków w ogrodzie i unosiło ręce, naśladując Supermana.
Nagle humor Cassie się zmienił, żywiołowość znikła, a ona się zamyśliła; siedziała z rękami na kolanach, nierówne smugi dymu ciągnęły się z papierosa przez zapomnienie trzymanego między palcami. Czasem wpada w taki nastrój i tym razem byłem nawet z tego zadowolony. Nie miałem ochoty rozmawiać. Mogłem myśleć tylko o tym, że musimy mocno uderzyć Jonathana Devlina wszystkim, co mamy, a jeśli w ogóle ma pęknąć, to nastąpi to dzisiaj; i kompletnie nie miałem pojęcia, co zrobię, jeśli tak się stanie.
Nagle Cassie uniosła głowę; jej wzrok powędrował ponad moim ramieniem.
– Patrz – powiedziała.
Odwróciłem się. Przez dziedziniec szedł Jonathan Devlin z rękami wciśniętymi głęboko w kieszenie wielkiego brązowego płaszcza. Rzędy wyniosłych budynków, wśród których szedł, powinny go przytłoczyć, ale zamiast tego wydało mi się, że w jakiś przedziwny sposób dają mu schronienie. Nie zauważył nas. Szedł z pochyloną głową, a słońce, nisko unoszące się nad ogrodami, świeciło mu prosto w twarz; dla niego byliśmy tylko niewyraźnym zarysem, zawieszeni w jasnej aureoli niczym wyrzeźbieni święci i gargulce. Za nim ciągnął się przez kocie łby długi, czarny cień.
Читать дальше