Jej ślepa wiara, że szczegóły będą się zgadzały, kompletnie mnie rozbiła. Musiałem przełknąć ślinę, żeby głos nie zaczął mi się łamać.
– Jakie są przepisy o przedawnieniu, gdy w grę wchodzi gwałt? Możemy go dorwać, nawet jeśli nie mamy wystarczających dowodów na resztę?
– Nie pamiętam. Rano coś wymyślimy. Będziesz mógł zasnąć czy jesteś za bardzo podekscytowany?
– Nic mi nie jest. – Byłem wręcz rozhisteryzowany; czułem się tak, jakby ktoś wstrzyknął mi do krwiobiegu sorbet. – Pogadamy przez chwilę?
– Jasne – odpowiedziała Cassie. Słyszałem, jak układa się wygodniej na łóżku, szelest pościeli; znalazłem butelkę wódki i przycisnąłem telefon do ucha, jednocześnie nalewając sobie kieliszek.
Opowiedziała mi o tym, jak miała dziewięć lat i przekonała wszystkie miejscowe dzieciaki, że na wzgórzach w pobliżu wioski mieszka magiczny wilk.
– Powiedziałam, że pod deskami podłogi znalazłam list, w którym mi napisał, że mieszka na wzgórzach od czterystu lat i że do jego szyi przyczepiona jest mapa, która nam wskaże, gdzie szukać skarbu. Zorganizowałam wszystkie dzieciaki w oddział – Boże, nieźle mi szło rozkazywanie – i w każdy weekend wszyscy szliśmy na wzgórza szukać wilka. Uciekaliśmy z krzykiem za każdym razem, gdy zobaczyliśmy psa pasterskiego, a potem wpadaliśmy do strumienia, świetnie się wtedy bawiliśmy…
Wyciągnąłem się na łóżku i sączyłem drinka. Adrenalina powoli odpływała, a powolny rytm głosu Cassie działał kojąco; poczułem się ciepło i spokojnie, wykończony po długim dniu.
– I nie był to żaden owczarek niemiecki ani nic takiego – zdawało mi się, że słyszałem, jak mówi – był na to o wiele za duży i wyglądał kompletnie inaczej, dziko… – lecz ja już spałem.
Rano podjęliśmy próby wyśledzenia Sandry lub Alexandry Jakiejśtam, która w roku tysiąc dziewięćset osiemdziesiątym czwartym mieszkała w Knocknaree lub okolicach. Był to jeden z bardziej frustrujących poranków. Zadzwoniłem do biura spisu ludności i połączyłem się z kobietą, która nosowym, obojętnym tonem oznajmiła, że nie może mi udzielić żadnych informacji bez nakazu sądowego. Kiedy z furią zacząłem tłumaczyć, że chodzi o zamordowane dziecko, a ona zdała sobie sprawę, że się mnie nie pozbędzie, powiedziała, że powinienem porozmawiać z kimś innym i kazała mi poczekać (słuchałem w tym czasie: Eine Kleine Nachtmusik zagrane jednym palcem na starym syntetyzatorze Casio), aż w końcu przełączyła mnie do identycznie obojętnej kobiety, która przeprowadziła ze mną taką samą rozmowę.
Cassie próbowała zdobyć rejestr wyborców z południowo-zachodniego okręgu Dublina z roku 1988 – byłem przekonany, że do tego czasu Sandra dorosła na tyle, by głosować, ale prawdopodobnie nie wyprowadziła się z domu – z podobnym skutkiem; słyszałem przesłodzony, kwaczący głos, który w przerwach tłumaczył, że jej telefon jest dla nich ważny i że zostanie odebrany w odpowiedniej kolejności. Była znudzona i zniecierpliwiona, zmieniała pozycję co trzydzieści sekund: siedziała ze skrzyżowanymi nogami, sadowiła się na stole, kręciła na krześle, aż się całkowicie zaplątała w kabel telefoniczny. Z braku snu miałem zamglony wzrok i kleiłem się od potu – centralne ogrzewanie odkręcono do maksimum, chociaż nie był to nawet zimny dzień – i czułem, że za chwilę zacznę krzyczeć.
– Pieprzyć to – powiedziałem w końcu, rzucając słuchawką. Wiedziałem, że w głowie będę przez wiele tygodni słyszał Eine Kleine Nachtmusik. - To bez sensu.
– Pana irytacja jest dla nas ważna – wycedziła Cassie, patrząc na mnie do góry nogami, ponieważ przechyliła głowę do tyłu, za zagłówek – i zostanie zwiększona w odpowiedniej kolejności. Dziękujemy za cierpliwość.
– Nawet jeśli te durnie kiedykolwiek dadzą nam cokolwiek, i tak nie będzie to ani na dysku, ani w bazie danych. To będzie milion pudełek wypełnionych papierami, których przejrzenie potrwa tygodnie.
– A ona pewnie się przeprowadziła, wyszła za mąż i wyemigrowała albo zmarła. Ale masz lepszy pomysł?
Nagle doznałem olśnienia.
– Prawdę mówiąc, mam. – Sięgnąłem po płaszcz. – Chodź.
– Halo? Dokąd mamy iść?
Przechodząc, zakręciłem krzesłem Cassie, tak by się zatrzymała twarzą do drzwi.
– Porozmawiamy z panią Pamelą Fitzgerald. I kto jest twoim ulubionym geniuszem?
– Leonard Bernstein, jeśli mam być szczera – odparła Cassie, z radością odkładając telefon i wyskakując z krzesła – ale dzisiaj możesz nim być ty.
***
Zatrzymaliśmy się przy sklepie Lowry’ego i kupiliśmy pani Fitzgerald puszkę herbatników maślanych jako zadośćuczynienie, że w dalszym ciągu nie znaleźliśmy jej portmonetki. Błąd: to pokolenie kompulsywnie współzawodniczy w okazywaniu gościnności, a przyniesienie herbatników zaowocowało wyjęciem z zamrażarki torby babeczek, które rozmroziła w mikrofalówce i posmarowała masłem, a następnie nałożyła dżemu do małego, poobijanego naczynia. Ja tymczasem siedziałem na skraju śliskiej sofy i gorączkowo potrząsałem nogą, aż Cassie rzuciła mi groźne spojrzenie i przestałem. Wiedziałem, że będę musiał zjeść babeczkę albo inaczej godzinami będziemy słuchać: „Och, proszę się częstować".
Pani Fitzgerald, mrużąc oczy, wpatrywała się w nas tak długo, aż każde napiło się herbaty – była tak mocna, że prawie czułem, jak mi usta drętwieją – i ugryzło kawałek babeczki. Wtedy westchnęła z zadowoleniem i usiadła wygodnie w fotelu.
– Uwielbiam babeczki bez nadzienia – powiedziała. – Te owocowe stają mi w gardle.
– Pani Fitzgerald – odezwała się Cassie – czy pamięta pani dwoje dzieci, które zniknęły w lesie jakieś dwadzieścia lat temu? – Poczułem gwałtowny żal, że to ona musiała to powiedzieć, ale ja nie miałem dość odwagi, by to z siebie wydusić. Żywiłem przekonanie, że najlżejsze drżenie głosu mnie wyda, wzmoże podejrzliwość pani Fitzgerald wystarczająco, by zmierzyła mnie ciężkim spojrzeniem i przypomniała sobie to trzecie dziecko. Wtedy to już naprawdę spędzilibyśmy tam cały dzień.
– Oczywiście, że pamiętam – odparła z oburzeniem. – To było straszne. Nigdy nie znaleźli po nich śladu. Ani porządny pogrzeb się nie odbył, ani nic.
– A jak pani myśli, co im się mogło stać? – niespodziewanie spytała Cassie.
Miałem ochotę kopnąć ją za to, że marnuje nasz czas, ale mimo niechęci rozumiałem, po co zadała to pytanie. Pani Fitzgerald przypominała chytrą staruszkę z bajki, która wygląda z rozpadającego się domku w lesie, złośliwa i czujna; od razu człowiek wierzył, że rozwiąże ona zagadkę, nawet jeśli ta zostanie przedstawiona w trudnej do rozszyfrowania formie kalamburu.
Z namysłem przyjrzała się swojej babeczce, ugryzła kawałek i wytarła usta papierową serwetką. Kazała nam czekać, doskonale bawiąc się napięciem.
– Jakiś wariat wrzucił ich do rzeki – rzekła w końcu. – Niech spoczywają w pokoju. Jakiś nieszczęśnik, którego nie należało wypuszczać.
Zauważyłem, że moje ciało reaguje na tę rozmowę ze starą, automatyczną furią: trzęsące się ręce, galopujące tętno. Odstawiłem filiżankę.
– A więc uważa pani, że zostali zamordowani. – Obniżyłem ton głosu, by mieć pewność, że będzie opanowany.
– Jasne, a jak pan myśli, młody człowieku? Moja mama, niech spoczywa w pokoju – jeszcze wtedy żyła; zmarła trzy lata później na grypę – zawsze powtarzała, że to Pooka ich zabrał. Tyle że ona była bardzo staroświecka, niech ją Bóg ma w swej opiece. – To mnie zaskoczyło. Pooka to starodawna postać z legendy, którą straszy się dzieci, dziki, złośliwy potomek Pana i przodek Pucka. Nie było go na liście osób interesujących Kiernana i McCabe’a. – Nie, oni znaleźli się w rzece, bo inaczej wasi ludzie na pewno by odkryli ciała. Ludzie mówią, że straszą w lesie, biedne duszyczki. Teresa King z Lane twierdzi, że ich widziała w zeszłym roku, kiedy niosła pranie.
Читать дальше