– I – niewzruszenie ciągnął Sam – Ken McClintock – gość stojący za Dynamo – cały kwiecień był w Singapurze, tam właśnie wszyscy rozrywkowi deweloperzy spędzają czas mniej więcej o tej porze roku. Jeden z głowy: nie wykonywał anonimowych telefonów z automatów w Dublinie. A pamiętacie, co powiedział Devlin o głosie tego faceta?
– Jeśli sobie dobrze przypominam, to nic specjalnie użytecznego – odparłem.
– Niezbyt głęboki – przypomniała Cassie – akcent ze wsi, ale nic wyróżniającego się. Prawdopodobnie należał do mężczyzny w średnim wieku. – Odchylała się do tyłu razem z krzesłem, nogę założyła na nogę, ręce od niechcenia wyciągnęła do tyłu, w swoim eleganckim sądowym kostiumie wyglądała w pokoju operacyjnym wręcz nie na miejscu, jakby wyskoczyła z jakiejś awangardowej sesji zdjęciowej dla magazynu mody.
– Właśnie. Teraz Conor Roche z Global, on jest z Corku, akcent, który można by kroić nożem – Devlin od razu by to zauważył. A jego partner Jeff Bames jest Anglikiem i poza tym ma głos jak niedźwiedź. Pozostaje nam – Sam sprawnym, radosnym zawijasem zakreślił nazwisko na tablicy – Terence Andrews z Futury, pięćdziesiąt trzy lata, z Westmeath, dość piskliwy głos. I zgadnijcie, gdzie mieszka.
– Na starym mieście. – Cassie zaczęła się uśmiechać.
– Apartament przy nabrzeżu. Chodzi się napić do Gresham – powiedziałem mu, żeby uważał, jak będzie wracał, z tymi lewicowcami nigdy nie wiadomo – a wszystkie trzy budki telefoniczne są dokładnie na jego trasie powrotnej do domu. Mam naszego człowieka, moi drodzy – podsumował Sam.
***
Nie pamiętam, co robiłem przez resztę tamtego dnia; zapewne siedziałem przy biurku i bawiłem się papierem. Sam poszedł załatwić kolejną ze swych tajemniczych spraw, a Cassie wyszła, żeby sprawdzić jakiś mało obiecujący trop. Zabrała ze sobą O’Gormana i zostawiła cichego Sweeneya, żeby pilnował linii telefonicznej, za co byłem jej niezmiernie wdzięczny. Po rozgardiaszu kilku ostatnich dni prawie pusty pokój operacyjny sprawiał upiorne wrażenie opuszczonego, biurka nieobecnych policjantów wciąż były zawalone papierami i kubkami po kawie, których nie zanieśli z powrotem do stołówki.
Wysłałem Cassie wiadomość, że nie czuję się zbyt dobrze, by przyjść do niej na kolację. Nie potrafiłem znieść myśli o pełnym troski takcie, na jaki mogłem liczyć. Wyszedłem z pracy tak, by zdążyć do domu przed Heather – w poniedziałkowe wieczory chodzi na pilates – napisałem jej wiadomość, że mam migrenę, i zamknąłem się w pokoju. Heather dba o swoje zdrowie, poświęca mu tyle uwagi, co inne kobiety rabatom kwiatowym czy zbiorom porcelany, ale ma to i swoją dobrą stronę, rozumie, że i innym ludziom może coś dolegać: da mi spokój na dziś wieczór i nastawi cicho telewizor.
Cały czas miałem wrażenie, że na sali sądowej straciłem swoją ostatnią szansę; narastało u mnie przekonanie, że zdjęcie Philomeny Kavanagh coś mi przypominało, chociaż nie miałem pojęcia co. Może zabrzmi to jak drugorzędny problem, zwłaszcza gdy weźmie się pod uwagę, jaki miałem za sobą dzień, i nie wątpię, że ktoś inny tak by to właśnie odebrał. Większość ludzi zapewne nie wie, co potrafi wyczyniać pamięć, kiedy staje się samodzielną siłą i to taką, z którą należy się liczyć.
Utrata części pamięci to złożona sprawa, jak podwodne trzęsienie ziemi, które wywołuje uskoki i wstrząsy zbyt odległe od epicentrum, by je przewidzieć. Od tego dnia każda dręcząca, zapamiętana rzecz pobłyskuje w jasnej aurze hipnotycznej, przerażającej ewentualności, że może to być błahostka albo To Coś, co z hukiem otworzy nasz umysł. Przez lata, niczym ktoś żyjący na linii uskoku, nauczyłem się wierzyć równowadze status quo, wierzyć, że skoro To Coś się nie pojawiło, to już się nie pojawi, ale od czasu gdy dostaliśmy sprawę Katy Devlin, niepokojąco zaczęły narastać drobne wstrząsy i pomruki i niczego już nie byłem pewien. Fotografia Philomeny Kavanagh leżącej z rozrzuconymi rękami i nogami i otwartymi ustami mogła przypominać mi jakąś scenę z serialu telewizyjnego lub coś tak okropnego, że wymazała mi pamięć do czysta na dwadzieścia lat, a ja nie miałem pojęcia, o którą z tych rzeczy może chodzić.
W końcu okazało się, że o żadną. Dotarło to do mnie gdzieś w środku nocy, kiedy na przemian zapadałem w niespokojną drzemkę i wybudzałem się z niej; dotarło to do mnie z taką siłą, że kompletnie się rozbudziłem, a serce mi waliło. Sięgnąłem do włącznika lampki przy łóżku i wpatrywałem się w ścianę, a przed oczyma wirowały mi drobne, przezroczyste esy-floresy.
Zanim jeszcze zbliżyliśmy się do polany, wiedzieliśmy, że coś się zmieniło, coś było nie tak. Dźwięki się mieszały i były urywane: stękania, westchnięcia i piski.
– Schowaj się – wysyczał Peter i rozpłaszczyliśmy się na ziemi. Korzenie i opadłe gałązki chwytały nas za ubrania, a stopy pociły mi się w tenisówkach. Dzień był gorący, bezchmurny i bezwietrzny. Powoli prześlizgiwaliśmy się przez poszycie: w ustach czułem kurz, słońce paliło, muchy uporczywie brzęczały w moich uszach niczym piła tarczowa. Pszczoły bzyczały w jeżynach kilka metrów dalej, kropla potu spłynęła mi po plecach. Łokieć Petera, który widziałem kątem oka, poruszał się powoli do przodu; dostrzegłem mrugnięcie oczu Jamie, tuż za łodygami traw.
Na polanie było zbyt wiele osób. Metallica przytrzymywał ręce Sandry, Przeciwsłoneczny trzymał jej nogi, a Anthrax na niej leżał. Spódnicę miała podciągniętą do pasa, a na pończochach widać było ogromne oczka. Usta widoczne zza poruszającego się ramienia Anthraksa zastygły otwarte, przysłaniały je pasma rudozłotych włosów. Wydawała z siebie dziwne dźwięki, jakby próbowała krzyczeć, ale zamiast tego się krztusiła. Metallica uderzył ją mocno i przestała.
Zaczęliśmy biec, nie bacząc na to, czy nas zobaczą, nie słyszeliśmy okrzyków:
– Jezus Maria!
– Wypieprzać!
Razem z Jamie zobaczyliśmy Sandrę następnego dnia przy sklepie. Miała na sobie duży sweter i ciemne sińce pod oczami. Wiedzieliśmy, że nas widziała, ale nie patrzyliśmy na siebie.
***
Była jakaś nieludzka godzina w środku nocy, lecz i tak zadzwoniłem na komórkę Cassie.
– Wszystko w porządku? – spytała zaspanym głosem.
– W porządku. Mam coś, Cass.
Ziewnęła.
– Jezu. Lepiej, żeby to było coś dobrego, dupku. Która godzina?
– Nie wiem. Posłuchaj. Tamtego lata razem z Peterem i Jamie widzieliśmy, jak Jonathan Devlin z przyjaciółmi gwałci dziewczynę.
Cisza. Po chwili Cassie robiła wrażenie o wiele bardziej rozbudzonej.
– Jesteś pewien? Mogłeś to błędnie zinterpretować…
– Nie. Jestem pewien. Próbowała krzyczeć, a jeden z nich ją uderzył. Przytrzymywali ją.
– A oni was widzieli?
– Tak. Tak. Uciekliśmy, a oni za nami krzyczeli.
– Jasna cholera – powiedziała. Czułem, jak powoli zaczyna do niej docierać: zgwałcona dziewczynka, gwałciciel w rodzinie, dwoje świadków zniknęło. Byliśmy zaledwie kilka kroków od nakazu aresztowania. – Jasna cholera… Niezła robota, Ryan. Wiesz, jak się ta dziewczyna nazywa?
– Sandra Jakaśtam.
– Ta, o której wcześniej wspominałeś? Jutro zaczniemy ją namierzać.
– Cassie, gdy to wyjdzie, to jak, do diabła, wyjaśnimy, skąd to wiemy?
– Posłuchaj Rob, teraz się tym nie przejmuj, okay? Kiedy znajdziemy Sandrę, będzie jedynym świadkiem, jakiego potrzebujemy. Jak nie, to ostro weźmiemy się za Devlina, przedstawimy mu wszystkie szczegóły, wystraszymy go, aż się przyzna… Znajdziemy jakiś sposób.
Читать дальше