Cassie wkładała właśnie muszelkę do kieszeni i spojrzała na mnie przez chwilę.
– Nie znam szczegółów.
– Zostawię ci akta. – Irytujące, ale powiedzenie tego kosztowało mnie sporo wysiłku, jakbym miał jej oddać pamiętnik czy coś w tym rodzaju. – Zobaczymy, jakie będzie twoje zdanie.
Zaczynał się przypływ. Plaża w Sandymount opada tak stopniowo, że przy niskim przypływie morze jest wręcz niewidoczne, tworzy malutką, szarą krawędź daleko na horyzoncie; woda nadpływa zawrotnie szybko, ze wszystkich kierunków naraz i czasem ludzie zostają odcięci od lądu. W ciągu kilku minut będzie nam sięgać do stóp.
– Lepiej wracajmy – powiedziała Cassie. – Pamiętasz, że Sam przychodzi na kolację?
– A tak. faktycznie – odparłem bez wielkiego entuzjazmu. Lubię Sama – wszyscy go lubią, poza Cooperem – ale nie byłem pewien, czy jestem w nastroju na spotkanie z innymi ludźmi. – Dlaczego go zaprosiłaś?
– Sprawa? – odezwała się słodko. – Praca? Zmarła? – Zrobiłem minę; uśmiechnęła się w odpowiedzi.
Dwójka dzieciaków w wózku wzajemnie grzmociła się zabawkami w jaskrawych kolorach.
– Britney! Justin! – Przekrzykiwała ich wrzaski matka. – Zamknijcie się albo dostaniecie po dupie! – Objąłem Cassie za szyję i odciągnąłem na bezpieczną odległość, a wtedy obydwoje wybuchliśmy śmiechem.
***
A tak przy okazji, w końcu przyzwyczaiłem się do szkoły z internatem. Teraz rozumiem, że kiedy rodzice zostawiali mnie na początku drugiego roku (płaczącego, błagającego i ściskającego klamkę od samochodu chłopaka, jakim wtedy byłem, podczas gdy zniesmaczony wychowawca musiał mnie ciągnąć, obejmując w pasie, i odginać palce jeden po drugim), to bez względu na to, co robiłem ani jak błagałem, i tak nie mieli zamiaru pozwolić mi wrócić do domu. Przestałem więc tęsknić.
Nie miałem wielkiego wyboru. Niesłabnące przygnębienie z pierwszego roku wymęczyło mnie do ostatnich granic (za każdym razem gdy wstawałem, miałem zawroty głowy, chwile, kiedy nie pamiętałem imienia kolegi z klasy albo drogi do stołówki), ale nawet odporność trzynastolatka ma swoje granice; jeszcze kilka miesięcy w takim stanie i prawdopodobnie skończyłbym z jakimś żenującym załamaniem nerwowym. Ale jednak gdy chodzi o kryzys, twierdzę, że mam doskonały instynkt samozachowawczy. Tej pierwszej nocy drugiego roku zasnąłem wycieńczony płaczem, lecz kiedy obudziłem się następnego ranka, postanowiłem, że już nigdy więcej nie będę tęsknił za domem.
Po tym ze zdziwieniem odkryłem, że dość łatwo jest mi się przyzwyczaić. Bez szczególnego wysiłku udało mi się nauczyć sporo dziwacznego szkolnego slangu („gnojki" mawiano na młodszych uczniów, „belfry" na nauczycieli), a mój akcent w ciągu tygodnia przeszedł metamorfozę z dublińskiego do charakterystycznego dla hrabstw wokół Londynu. Zaprzyjaźniłem się z Charliem, który siedział ze mną w ławce na geografii i miał okrągłą, poważną twarz i zaraźliwy śmiech. Kiedy dorośliśmy, razem się uczyliśmy i eksperymentowaliśmy ze skrętami, które podarował mu brat w Cambridge, oraz prowadziliśmy długie, zawiłe, tęskne dysputy na temat dziewcząt. Moje osiągnięcia akademickie w najlepszym wypadku były średnie – tak bardzo nagiąłem się do idei szkoły jako nieuniknionego fatum, że nie bardzo pamiętałem, po co w ogóle mam się uczyć – ale jak się okazało, byłem dość dobrym pływakiem, wystarczająco dobrym jak na szkolną drużynę, dzięki czemu zyskałem więcej szacunku zarówno wśród nauczycieli, jak i chłopaków, niż gdybym osiągał dobre wyniki egzaminów. Podczas piątego roku zostałem nawet przewodniczącym samorządu szkoły; zazwyczaj przypisuję to, podobnie jak awans do wydziału zabójstw, faktowi, że pasuję do roli.
Sporą część wakacji spędzałem w domu Charliego w Herefordshire, ucząc się jeździć starym mercedesem jego taty (wyboiste wiejskie drogi, okna otwarte na oścież, Bon Jovi grzmiący z głośników i my – fałszujący na cały głos) i zakochując się w jego siostrach. Odkryłem, że nie mam już większej ochoty wracać do domu. Dom w Leixlip był kiepski, ciemny i pachniał wilgocią, a matka wszystko źle urządziła w moim nowym pokoju; czułem się tam dziwnie i przejściowo, przypominało to w pośpiechu zgromadzone rzeczy do mieszkania dla uchodźcy, a nie dom. Pozostałe dzieciaki na ulicy miały groźne fryzury i nie wiedzieć czemu żartowały z mojego akcentu.
Rodzice zauważyli zmianę, jaka we mnie zaszła, ale zamiast się cieszyć, że przyzwyczaiłem się do szkoły, jak można by oczekiwać, zdawali się zaskoczeni, denerwowali się, że stawałem się obcy i samowystarczalny. Matka chodziła na palcach po domu i pytała nieśmiało, co chciałbym na kolację; ojciec starał się rozpoczynać męskie rozmowy, ale po dość długim odchrząkiwaniu i przewracaniu przez niego gazety nic z tego nie wychodziło, gdyż rozbijały się o bierność i milczenie, którymi reagowałem. Rozumiem, że wysłali mnie do szkoły z internatem, by mnie chronić przed niesłabnącym zainteresowaniem dziennikarzy, daremnymi przesłuchaniami policyjnymi i ciekawskimi kolegami ze szkoły, i miałem świadomość, że zapewne była to doskonała decyzja; ale częściowo wierzyłem, niezbicie i prawdopodobnie odrobinę słusznie, że wysłali mnie z domu, ponieważ się mnie bali. Jak jakiegoś potwornie zdeformowanego dzieciaka, który nigdy nie powinien przeżyć okresu niemowlęctwa, albo bliźniaka syjamskiego, którego druga połowa zmarła na sali operacyjnej. Przez to, że przeżyłem, stałem się wybrykiem natury.
Sam zjawił się punktualnie, wyglądał jak dzieciak na pierwszej randce – nawet ulizał do tyłu jasne włosy, zresztą bez większego skutku – i przyniósł butelkę wina.
– Proszę – powiedział, podając ją Cassie. – Nie wiedziałem, co gotujesz, ale facet w sklepie powiedział, że to pasuje do wszystkiego.
– Doskonałe. – Cassie przyciszyła muzykę (Ricky Martin w wersji hiszpańskiej; zawsze gdy gotuje albo sprząta, włącza głośno tę taneczną mieszankę), a następnie sięgnęła do szafki po jakieś ekwiwalenty kieliszków do wina. – I tak robię tylko makaron z sosem. Otwieracz jest w tamtej szufladzie. Rob, słonko, mieszaj ten sos, a nie trzymaj łyżki w rondlu.
– Słuchaj no, Martho Stewart, ja to gotuję czy ty?
– Wygląda na to, że żadne z nas. Sam będziesz pił wino czy prowadzisz?
– Maddo, pomidory z puszki i bazylia to średnio wyrafinowana kuchnia…
– Usunęli ci chirurgicznie podniebienie zaraz po urodzeniu czy kultywujesz ten kompletny brak wytworności? Sam, wina?
Sam wyglądał na trochę speszonego. Czasami zapominamy, że tak działamy na ludzi, zwłaszcza gdy jesteśmy po służbie i w dobrym nastroju. Wiem, że zabrzmi to dziwnie, biorąc pod uwagę, co robiliśmy przez cały dzień, ale w wydziałach o dużym współczynniku okropieństw – zabójstw, przestępstw na tle seksualnym, prewencji – albo się nauczysz wyłączać, albo przeniosą cię do ochrony zabytków. Jeśli pozwolisz sobie na zbyt intensywne myślenie o ofiarach (o ich ostatnich sekundach, o wszystkich rzeczach, których nigdy nie zrobią, zrozpaczonych rodzinach), skończysz z nierozwiązaną sprawą i załamaniem nerwowym. Oczywiście mnie trudniej niż zazwyczaj było się wyłączyć. Ale zbawienne działanie miała poprawiająca nastrój rutyna przygotowywania kolacji i połajanki Cassie.
– Hm, tak, proszę – powiedział Sam. Rozglądał się wokół z zakłopotaniem, szukając miejsca, gdzie mógłby powiesić płaszcz; Cassie zabrała go i rzuciła na faton. – Mój wujek ma dom w Ballsbridge… tak, tak, wiem – powiedział, kiedy obydwoje spojrzeliśmy na niego z drwiącym podziwem – i dał mi klucz. Czasem zostaję na noc, jak jestem po kilku piwach. – Patrzył to na jedno z nas, to na drugie, czekając na komentarz.
Читать дальше