– Byłem raz w Rzymie.
Reszta podróży upłynęła im w milczeniu.
Dotarli do Portoferraio, stolicy, a zarazem jedynego miasta na Elbie, i Robert wysiadł z samochodu.
– Życzę miłego dnia – pożegnał go kierowca po angielsku.
Mój Boże - pomyślał Robert – czyżby Kalifornijczycy dotarli i tutaj? Ruszył wzdłuż Via Garibaldi, głównej ulicy pełnej turystów, którzy w większości przyjeżdżali tu całymi rodzinami; poczuł się tak, jakby czas zatrzymał się w miejscu. Nic się tu nie zmieniło. Z wyjątkiem tego, że straciłem Susan i próbują mnie zgładzić rządy połowy świata. Poza tym - pomyślał gorzko Robert – wszystko jest tak, jak było.
W sklepie z pamiątkami kupił lornetkę, poszedł nad morze i usiadł przy stoliku przed restauracją Stella Mariner, skąd miał idealny widok na przystań. Nigdzie nie dostrzegł żadnych podejrzanych samochodów ani policjantów. Ciągle myśleli, że jest gdzieś na półwyspie. Bez żadnego ryzyka wejdzie na pokład „Zimorodka”. Jedyne, co mu teraz pozostało, to czekać na jego przybycie.
Siedział sącząc procanico, delikatne miejscowe białe wino, i wypatrując „Zimorodka”. Znów przeanalizował swój plan działania. Jachtem podpłynie w pobliże Marsylii, a stamtąd uda się do Paryża. W stolicy Francji miał przyjaciela, Li Po. On mu pomoże. Cóż za ironia losu. Znów usłyszał głos Francesca Cesara. „Podobno dogadałeś się z Chińczykami”.
Wiedział, że Li Po mu pomoże. Li uratował już raz Robertowi życie i zgodnie ze starą chińską tradycją stał się od tej chwili za niego odpowiedzialny. Była to sprawa win yu - honoru.
Li Po pracował w Guojia Anquanbu, chińskim Ministerstwie Bezpieczeństwa Państwowego, zajmującym się szpiegostwem. Parę lat temu Robert wpadł podczas próby przerzucenia z Chin dysydenta. Skierowano go do Qincheng, najsilniej strzeżonego więzienia w Chinach. Li Po był podwójnym agentem, który wcześniej współpracował z Robertem. Udało mu się zorganizować ucieczkę Roberta.
Kiedy dotarli do granicy Chin, Robert powiedział:
– Li, powinieneś stąd wiać, póki jeszcze żyjesz. Nie zawsze będzie ci dopisywało szczęście.
Li Po uśmiechnął się.
– Obdarzony jestem ren - umiejętnością przetrwania.
Rok później Li Po przeniesiono do ambasady chińskiej w Paryżu.
Robert doszedł do wniosku, że nadszedł czas, by zrobić kolejny ruch. Opuścił restaurację i poszedł na nabrzeże. Cumowało tu mnóstwo większych i mniejszych łodzi.
Robert zbliżył się do mężczyzny, pucującego kadłub lśniącej motorówki. Była to łódź typu Donzi, napędzana silnikiem V-8 351.
– Niezła łajba – zagadnął Robert nieznajomego. Mężczyzna skinął głową.
– Merci.
Czy można ją wynająć na przejażdżkę po porcie?
Mężczyzna przerwał swoje zajęcie i przyjrzał się uważnie Robertowi.
– Oczywiście. Czy zna się pan na łodziach?
– Tak. Mam w kraju identyczną. Mężczyzna z aprobatą skinął głową.
– Skąd pan jest?
– Z Oregonu – powiedział Robert.
– Liczę za wynajęcie czterysta franków za godzinę.
– Świetnie – uśmiechnął się Robert.
– Plus oczywiście depozyt.
– To zrozumiałe.
– Jest gotowa do drogi. Chce pan zaraz wypłynąć?
– Nie, mam jeszcze coś do załatwienia. Myślę, że jutro rano.
– O której?
– Powiem panu później – odparł Robert. Wręczył mężczyźnie pieniądze.
– Oto część depozytu. Do zobaczenia jutro.
Pomyślał, że zbyt niebezpiecznie byłoby pozwolić „Zimorodkowi” wpłynąć do portu. Istniały formalności. Capitano di porto - kapitan portu – wydawał dla każdego jachtu autorizzazione i zapisywał okres pobytu w przystani. Robert chciał, by „Zimorodek” możliwie jak najmniej miał z nim wspólnego. Postanowił, że wypłynie w morze na spotkanie jachtu.
W gmachu francuskiego Ministerstwa Marynarki pułkownicy Cesar i Johnson rozmawiali z radiooperatorem.
– Czy jest pan pewien, że nie kontaktował się ponownie z „Zimorodkiem”?
– Nie, panie pułkowniku, ani razu od czasu ostatniej rozmowy, o której meldowałem.
– Proszę nie przerywać podsłuchu – pułkownik Cesar odwrócił się do pułkownika Johnsona i uśmiechnął się. – Proszę się nie martwić, gdy tylko porucznik Bellamy pojawi się na pokładzie „Zimorodka”, otrzymamy cynk.
– Ale ja go chcę mieć, zanim zjawi się na „Zimorodku”.
– Pułkowniku Cesar, na mapie Włoch nie ma Palindromu – odezwał się radiooperator – ale wydaje mi się, że wiem, co to takiego.
– Gdzie leży?
– To nie miejscowość, panie pułkowniku. To słowo.
– Co takiego?
Tak, panie pułkowniku. Palindrom to słowo lub zdanie brzmiące tak samo, gdy się je czyta normalnie i wspak. Na przykład „Kobyła ma mały bok”. Korzystając z pomocy komputera wyszukaliśmy kilkanaście palindromów. – Wręczył mu długi spis wyrazów.
Pułkownicy pochylili się nad kartką. „Ala… ara… bób… cyc… gag… inni… kajak… kok… mam… mim… oko… ono… oto… Otto… pop… potop… sos… – Cesar uniósł głowę. – Chyba nie na wiele nam się to przyda.
– Kto wie. Na pewno posługują się jakimś szyfrem. A jeden z najsłynniejszych palindromów został ponoć ułożony przez Napoleona: Mogłem, nim ujrzałem Elbę.
Pułkownik Cesar i pułkownik Johnson spojrzeli na siebie.
– Elba! Jezu Chryste! Oto, gdzie popłynął!
DZIEŃ DWUDZIESTY
Wyspa Elba
Najpierw dojrzał na horyzoncie mały punkcik, szybko rosnący w promieniach porannego słońca. Robert obserwował przez lornetkę, jak punkcik przemienia się stopniowo w „Zimorodka”. Nie mógł się mylić. Na świecie istniało niewiele takich jachtów.
Pospieszył na brzeg, gdzie miała czekać na niego wynajęta motorówka.
– Dzień dobry. Właściciel łodzi uniósł wzrok.
– Bonjour, monsieur. Jest pan gotów? Robert skinął głową.
– Tak.
– Na jak długo zamierza pan wypłynąć?
– Nie dłużej niż na godzinkę – dwie.
Robert wręczył mężczyźnie pozostałą część depozytu i wsiadł do motorówki.
– Proszę na nią uważać – powiedział właściciel.
– Oczywiście, niech się pan nie obawia – zapewnił go Robert. Mężczyzna odwiązał cumę i w chwilę później łódź skierowała się na pełne morze, płynąc na spotkanie „Zimorodka”. Dotarcie do jachtu zajęło Robertowi dziesięć minut. Kiedy był już blisko, ujrzał na jego pokładzie Susan i Montego Banksa. Susan zaczęła do niego machać; dostrzegł na jej twarzy niepokój. Robert ustawił motorówkę równolegle do jachtu i rzucił linę majtkowi.
– Czy chce pan, by ją wciągnąć na pokład? – zawołał marynarz.
– Nie, niech sobie płynie. – Wkrótce właściciel ją znajdzie. Robert wszedł po drabince na nieskazitelny pokład z tekowego drewna. Susan opisała kiedyś Robertowi „Zimorodka”. Jej słowa wywarły na nim duże wrażenie, ale rzeczywistość była jeszcze bardziej imponująca. „Zimorodek” miał osiemdziesiąt pięć metrów długości, luksusową kabinę dla właścicieli, osiem podwójnych apartamentów gościnnych oraz pomieszczenia dla szesnastoosobowej załogi. Był tu również salon, jadalnie, gabinet, bar i basen.
Statek napędzany był dwoma szesnastocylindrowymi silnikami dieslowskimi o mocy 1250 koni mechanicznych, każdy z turbodoładowywaniem. Wnętrza zaprojektował Włoch, Luigi Sturchio. Był to prawdziwy pływający pałac.
– Cieszę się, że ci się udało – powiedziała Susan.
Читать дальше