Oczy mężczyzny zrobiły się okrągłe z oburzenia.
– Przeklęci makaroniarze! Jesteście wszyscy jednakowi. Beznadziejnie głupi! Czyli, jak wy to mówicie, stupido - Robert rzucił mężczyźnie pieniądze, chwycił bilet i poszedł w stronę wodolotu.
Trzy minuty później był już w drodze na Capri. Statek posuwał się wolno, ostrożnie lawirując na torze wodnym. Dopiero kiedy opuścił port, wystrzelił do przodu, unosząc się nad wodą niczym pełen wdzięku delfin. Na pokładzie było mnóstwo turystów z całego świata, radośnie paplających w ojczystych językach. Nikt nie zwracał szczególnej uwagi na Roberta. Bellamy utorował sobie drogę do małego barku, gdzie serwowano napoje.
– Wódkę z tonikiem – rzucił barmanowi.
– Tak jest, proszę pana.
Obserwował, jak barman przygotowuje drinka.
– Proszę bardzo, signore.
Robert wziął szklankę i pociągnął łyk. Głośno odstawił szklaneczkę na kontuar.
– Na litość boską, to ma być drink?! – wrzasnął. – Smakuje jak szczyny. Co się, u diabła, z wami dzieje?
Znajdujący się obok ludzie zaczęli się odwracać, by zobaczyć, o co chodzi.
– Przepraszam, signore, ale używamy najlepszych… – odezwał się chłodno barman.
– Nie chcę tego gówna!
Stojący w pobliżu Anglik powiedział lodowatym tonem:
– Tu są kobiety. Proszę wyrażać się kulturalnie!
– Nie muszę się wyrażać kulturalnie – wrzasnął Robert. – Wie pan, kim ja jestem? Porucznikiem Robertem Bellamy. A to ma być statek? Ta zardzewiała balia?
Skierował się na dziób statku i usiadł na ławce. Czuł na sobie wzrok współpasażerów. Serce waliło mu jak młotem, ale jeszcze nie skończył przedstawienia.
Kiedy wodolot dotarł do Capri, Robert pospieszył do budki, w której sprzedawano bilety na kolejkę linową. Siedział w niej starszy mężczyzna.
– Jeden normalny – warknął Robert. – I pospiesz się pan! Nie zamierzam sterczeć tu cały dzień! Jest już pan za stary, by sprzedawać bilety. Powinieneś pan siedzieć w domu i pilnować żony, która na pewno całe dnie gzi się ze wszystkimi sąsiadami w okolicy.
Starszy mężczyzna uniósł się, ogarnięty gniewem. Przechodzący obrzucali Roberta złymi spojrzeniami. Robert porwał bilet i wsiadł do zatłoczonego wagonika. Dobrze sobie mnie zapamiętają - pomyślał ponuro. Zostawiał za sobą wyraźny ślad.
Kiedy kolejka zatrzymała się, Robert utorował sobie drogę przez tłum i ruszył krętą Via Vittorio Emanuele do hotelu Quisisana.
– Chcę wynająć pokój – powiedział Robert do siedzącego za biurkiem recepcjonisty.
– Przykro mi – odpowiedział mężczyzna – ale nie mamy wolnych miejsc. Jest…
Robert wręczył mu sześćdziesiąt tysięcy lirów.
– Może być jakikolwiek.
– Cóż, w takim razie myślę, że coś się dla pana znajdzie, signore. Proszę się wpisać do księgi gości.
Robert wykaligrafował: porucznik Robert Bellamy.
– Jak długo się pan u nas zatrzyma, panie poruczniku?
– Tydzień.
– Świetnie. Czy mogę pana prosić o paszport?
– Jest w bagażu, który przywiozą za parę minut.
– Poproszę boya hotelowego, by zaprowadził pana do pokoju.
– Nie teraz. Muszę wyjść na kilka minut. Zaraz wrócę.
Robert wyszedł na ulicę. Wspomnienia uderzyły go jak podmuch zimnego powietrza. Spacerował tu z Susan, zagłębiali się w wąskie uliczki, włóczyli po Via Ignazio Cerio i Via di Campo. To były cudowne dni. Popłynęli do Grotta Azzurra, a poranną kawę pili na Piazza Umberto. Udali się kolejką linową do Anacapri i wybrali się na osiołkach do Villa Jovis, willi Tyberiusza, pływali w szmaragdowozielonych wodach Marina Piccola. Robili zakupy na Via Vittorio Emanuele, a jadąc wyciągiem krzesełkowym na szczyt Monte Solaro, dotykali stopami winnych latorośli i wierzchołków drzew. W czasie jazdy podziwiali rozrzucone na zboczu wzgórza domy, ciągnące się aż do samego morza, i ziemię, pokrytą żółtym żarnowcem. Była to prawdziwa jedenastominutowa przejażdżka przez barwną krainę baśni, z zielonymi drzewami, białymi domkami i błękitnym morzem w oddali. Na szczycie napili się kawy w Barbarossa Ristorante, a następnie udali się do malutkiego kościółka w Anacapri, by podziękować Bogu za jego dary i za to, że połączył ich losy. Robert myślał wtedy, że to Capri jest takim zaczarowanym miejscem. Mylił się. To Susan była wróżką i zabrała ze sobą cały czar.
Wrócił na przystanek kolejki linowej przy Piazza Umberto i zjechał na dół, starannie kryjąc się w tłumie pasażerów. Kiedy wagonik znalazł się już na samym dole, Robert wysiadł i szerokim łukiem omijając sprzedawcę biletów skierował się do budki obok przystani.
– Aque hora sale el barco a Ischia? - spytał z mocnym hiszpańskim akcentem.
– Sale en treinte minutos.
– Grazias - powiedział Robert i kupił bilet.
Poszedł do pobliskiego baru, usiadł w głębi sali i zamówił szkocką. Do tej pory niewątpliwie znaleźli samochód i ruszyli nowym tropem. W myślach przedstawił sobie mapę Europy. Najbardziej logicznym posunięciem byłoby skierowanie się do Anglii, a stamtąd znalezienie drogi powrotu do Stanów. Wyjazd do Francji nie miałby żadnego sensu. Czyli trzeba ruszać do Francji - pomyślał Robert. Musi znaleźć jakiś ruchliwy port, z którego mógłby wypłynąć z Włoch. Civitavecchia. Muszę dotrzeć do Civitavecchia. „Zimorodek”.
Rozmienił pieniądze u barmana i podszedł do telefonu. Uzyskanie połączenia zajęło operatorowi dziesięć minut. Susan niemal natychmiast podniosła słuchawkę.
– Czekaliśmy na wiadomość od ciebie. – Czekaliśmy. Wydało mu się to intrygujące. – Silnik jest już naprawiony. Możemy być w Neapolu wczesnym rankiem. Gdzie mamy po ciebie podpłynąć?
Zbyt ryzykowne byłoby ściągnięcie „Zimorodka” tutaj.
– Pamiętasz, byliśmy tam podczas naszego miesiąca miodowego. Przypomnij sobie pewien palindrom – powiedział Robert.
– Palindrom?
– Byłem kompletnie wykończony i zażartowałem sobie.
W słuchawce zapanowała cisza. Po chwili Susan powiedziała cicho:
– Pamiętam.
– Czy „Zimorodek” może tam jutro podpłynąć?
– Poczekaj moment.
Czekał.
Susan znów odezwała się do słuchawki.
– Tak, możemy tam jutro być.
– Dobrze. – Robert zawahał się. Pomyślał o wszystkich tych niewinnych ludziach, którzy przez niego zginęli. – Proszę was o bardzo wiele. Jeśli kiedykolwiek dowiedzą się, że mi pomogliście, może wam grozić poważne niebezpieczeństwo.
– Nie martw się. Przypłyniemy po ciebie. Uważaj na siebie.
Dziękuję.
Połączenie przerwano.
Susan odwróciła się do Montego Banksa.
– Jutro będzie z nami.
W centrali SIFAR w Rzymie uważnie przysłuchiwano się tej rozmowie. W pokoju obecnych było czterech mężczyzn.
– Jest nagrana, na wypadek, gdyby chciał pan jej jeszcze raz posłuchać – powiedział radiooperator.
Pułkownik Cesar spojrzał pytająco na pułkownika Franka Johnsona.
– Świetnie. Chciałbym ponownie usłyszeć ten fragment, w którym mówią, gdzie się mają spotkać. Zdaje się, że padła nazwa Palindrom. Czy to gdzieś we Włoszech?
Pułkownik Cesar potrząsnął głową.
– Nigdy nie słyszałem o takiej miejscowości. Zaraz sprawdzimy. – Odwrócił się do swego adiutanta. – Poszukaj na mapie. I nie przerywaj nasłuchu wszystkich rozmów z „Zimorodkiem”.
– Tak jest, panie pułkowniku.
W domku na przedmieściu Neapolu znów zadzwonił telefon. Pier wstała, chcąc odebrać.
Читать дальше