– Stój – powiedział jeden z mężczyzn. Podszedł do aparatu i podniósł słuchawkę. – Halo? – Słuchał przez moment, potem rzucił słuchawkę i odwrócił się do swego towarzysza: – Bellamy popłynął wodolotem na Capri. Ruszamy!
Pier obserwowała mężczyzn, opuszczających dom, i pomyślała sobie: Widocznie nie były mi pisane te pieniądze. Mam nadzieję, że im umknie.
Kiedy pojawił się prom na Ischię, Robert zmieszał się z tłumem wsiadających. Trzymał się na uboczu i starał się nie zwracać na siebie uwagi. Pół godziny później, gdy stateczek dobił do brzegu Ischii, Robert wysiadł i skierował się do kasy biletowej, znajdującej się na nabrzeżu. W okienku wisiała informacja, że prom do Sorrento odpływa za dziesięć minut.
– Bilet powrotny do Sorrento – poprosił.
Dziesięć minut później był już w drodze do Sorrento, z powrotem na półwysep. Jeśli mam trochę szczęścia - pomyślał Robert – poszukiwania przeniosą się na Capri. Jeśli mam trochę szczęścia.
Targ w Sorrento był pełen ludzi. Okoliczni rolnicy przyjeżdżali tu, przywożąc świeże owoce i warzywa oraz półtusze wołowe, wystawione w straganach mięsnych. Ulica zatłoczona była sprzedającymi i kupującymi.
Robert zbliżył się do krzepkiego mężczyzny w poplamionym fartuchu, który ładował ciężarówkę.
– Pardon, monsieur… - odezwał się Robert z idealnym akcentem francuskim. – Szukam okazji do Civitavecchia. Czy nie jedzie pan przypadkiem w tamtą stronę?
– Nie. Wracam do Salerno – odparł zagadnięty i wskazał na mężczyznę, załadowującego pobliską furgonetkę. – Może Giuseppe będzie mógł panu pomóc.
– Merci.
Robert podszedł do drugiej ciężarówki.
– Monsieur, czy nie jedzie pan przypadkiem do Civitavecchia?
– Może – odparł wymijająco kierowca.
– Zapłacę panu za podrzucenie.
– Ile?
Robert wręczył mężczyźnie sto tysięcy lirów.
– Za tyle pieniędzy mógłby pan sobie chyba kupić bilet lotniczy do Rzymu.
Robert natychmiast zdał sobie sprawę ze swego błędu. Rozejrzał się nerwowo wokół.
– Mówiąc szczerze, na lotnisku czekają moi wierzyciele. Wolę jechać ciężarówką.
– Aha, rozumiem – mężczyzna skinął głową. – W porządku, wsiadaj pan. Możemy ruszać w drogę.
Robert ziewnął.
– Jestem tres fatigue. Jak wy to mówicie? – zmęczony. Czy nie będzie panu przeszkadzało, jak zdrzemnę się z tyłu?
– Droga jest dosyć wyboista, ale jak pan sobie życzy.
– Merci.
Ciężarówka załadowana była pustymi skrzynkami i kartonami. Giuseppe obserwował, jak Robert gramoli się do środka, po czym podniósł klapę. Robert ukrył się za jakimiś skrzynkami. Nagle uświadomił sobie, jak bardzo jest wykończony. Ucieczka zaczęła wyczerpywać jego siły. Ile to godzin minęło od ostatniej przespanej nocy? Przypomniał sobie Pier, i jak przyszła do niego w środku nocy i sprawiła, że znów stał się mężczyzną. Miał nadzieję, że nic jej nie grozi. Po chwili już spał.
Tymczasem Giuseppe rozmyślał o swoim pasażerze. Wszyscy mówili, o jakimś poszukiwanym przez władze Amerykaninie. Wprawdzie jego pasażer mówił z francuskim akcentem, ale wyglądał jak Amerykanin. Warto by było się przekonać. Może otrzyma jakąś nagrodę? Godzinę później Giuseppe zatrzymał się na stacji benzynowej.
– Do pełna – poprosił. Zaszedł wóz od tyłu i zajrzał do środka. Jego pasażer spał.
Giuseppe wszedł do restauracji i zadzwonił na posterunek miejscowej policji.
Rozmowę przełączono na pułkownika Cesara.
– Tak – powiedział Cesar do Giuseppego – to chyba człowiek, którego szukamy. Proszę mnie uważnie posłuchać. To niebezpieczny osobnik, więc niech pan zrobi dokładnie tak, jak panu powiem. Jasne?
– Tak, panie pułkowniku.
– Gdzie teraz jesteście?
– Na stacji AGIP przy trasie do Civitavecchia, zatrzymałem się na parkingu dla ciężarówek.
– A Amerykanin jest z tyłu wozu?
– Tak. – Rozmowa sprawiła, że poczuł się nieswojo. Może nie powinienem był wsadzać nosa w cudze sprawy.
– Nie wolno panu zrobić nic, co mogłoby wzbudzić jego podejrzenia. Niech pan wraca do wozu i jedzie do Civitavecchia. Proszę mi opisać ciężarówkę i podać jej numer rejestracyjny.
Giuseppe przekazał mu żądane informacje.
– Świetnie. Zajmiemy się wszystkim. A wy ruszajcie w dalszą drogę.
Pułkownik Cesar odwrócił się do pułkownika Johnsona i skinął głową.
– Mamy go. Zarządzę blokadę szosy. Helikopterem będziemy tam w ciągu pół godziny.
– W takim razie w drogę.
Giuseppe odłożył słuchawkę, wytarł spocone dłonie w koszulę i skierował się do ciężarówki. Mam nadzieję, że nie dojdzie do strzelaniny. Maria by mnie zabiła. Z drugiej strony, jeśli nagroda będzie duża… Wsiadł do szoferki i ruszył w stronę Civitavecchia.
Trzydzieści pięć minut później Giuseppe usłyszał nad głową warkot helikoptera. Uniósł wzrok. Śmigłowiec oznakowany był jak jednostki Policji Państwowej. Przed sobą ujrzał na autostradzie dwa radiowozy, ustawione jeden obok drugiego w taki sposób, że przegradzały drogę. Za wozami stali policjanci z bronią automatyczną. Helikopter wylądował na poboczu szosy. Wysiedli z niego Cesar i pułkownik Frank Johnson.
Podjeżdżając do blokady, Giuseppe zwolnił, a po chwili wyłączył silnik i wyskoczył z szoferki.
– Jest z tyłu! – krzyknął, biegnąc ku funkcjonariuszom. Ciężarówka potoczyła się jeszcze kawałek, nim się zatrzymała.
– Okrążyć go – rozkazał Cesar.
Policjanci skupili się wokół samochodu, z bronią gotową do strzału.
– Nie strzelać! – wrzasnął pułkownik Johnson. – Sam go ujmę. – Podszedł do ciężarówki i zawołał: – Wychodź, Robercie. Zabawa skończona.
Nie było żadnej odpowiedzi.
– Robercie, daję ci pięć sekund.
Cisza. Czekali.
Cesar odwrócił się do swych ludzi i skinął głową.
– Nie! – krzyknął pułkownik Johnson, ale było już za późno.
Policjanci zaczęli ostrzeliwać samochód. Salwa z broni automatycznej była ogłuszająca. W powietrzu zaczęły latać fragmenty skrzyń. Po dziesięciu sekundach ogień ustał. Pułkownik Frank Johnson wskoczył na tył ciężarówki i odsunął na bok roztrzaskane skrzynie i pudła.
Odwrócił się do Cesara.
– Nie ma go tu.
DZIEŃ DZIEWIĘTNASTY
Civitavecchia, Włochy
Civitavecchia to port Rzymu jeszcze z czasów starożytnych; na jego straży stoi potężny fort, wybudowany przez Michała Anioła w 1537 roku. Przystań należy do najbardziej ruchliwych w Europie i obsługuje statki, pływające między Rzymem a Sardynią. Był wczesny ranek, ale port już tętnił życiem. Robert minął bocznicę kolejową i wszedł do małej trattorii. Wokół unosił się ostry zapach przygotowywanego jedzenia. Robert zamówił śniadanie.
„Zimorodek” będzie czekał na niego w umówionym miejscu, to znaczy na Elbie. Wdzięczny był Susan, że przypomniała sobie palindrom. Podczas podróży poślubnej przez trzy dni i trzy noce nie opuszczali pokoju hotelowego, kochając się jak szaleni. W pewnej chwili Susan zapytała:
– Kochanie, nie masz ochoty trochę popływać? Robert potrząsnął głową.
– Nie. Nie mam siły. „Mogłem, nim ujrzałem Elbę”.
Susan roześmiała się. Potem znów się kochali. Niech Bóg ją pobłogosławi, że pamiętała ten palindrom.
Teraz jedyne, co musiał zrobić, to znaleźć łódź, która go zabierze na Elbę. Ruszył ulicą w stronę portu pełnego frachtowców, małych motorówek i prywatnych jachtów. Panowała tu gorączkowa krzątanina. Oczy Roberta zabłysły na widok przystani promowej. To najbezpieczniejszy sposób przedostania się na Elbę. Wystarczy wmieszać się w tłum.
Читать дальше