– Prawdę ci powiem najprawdziwszą, Quentin, brachu. Dotąd sądziłem nieraz, że to już koniec. Że Duponte jak na mnie jest zbyt przebiegły. Widzę po twym obliczu, iż wątpisz w moje słowa. Doprawdy mi się zdawało, że jakimś zrządzeniem losu mu się uda. Szansę swą ostatnią zaprzepaścił jednak i teraz się już może kłaść do grobu.
– Gdzie on? – chciałem wiedzieć. – Coś pan z nim uczynił?
Baron uraczył mnie szatańskim uśmiechem:
– Nie rozumiem.
– Naślę na ciebie policjantów, tak że się nie wymkniesz! – sprowokować go chciałem, aby w nim podważyć pewność. – Choćbyś go nie wiem jak ukrywał, Duponte zawsze sobie znajdzie wyjście! Jeszcze ty go popamiętasz. On, niezłomny, w ostatniej cię powstrzyma chwili.
Baron się na to familiarnie zaśmiał. Nic z prawdy mi nie zdradziwszy, objawił niepewność swoją ust grymasem.
– Wiesz, Clark, ile przeszkód pokonałem, aby dożyć dzisiejszego dnia? Policja tutejsza absolutnie mi się nie wydaje zagrożeniem. Dziś ja dyktuję warunki. Bo dziś stawką śmierć moja lub racja ostateczna. Chyba że mnie wstrzymać zechcesz, tylko ty bowiem dzisiaj mógłbyś… No, ale wiadomo oczywiście, że to nie nastąpi. Więcej żyć w cieniu już nie będę – ani w mych wrogów cieniu, ani też Duponte’a. Zdarza się, wiedz, że geniusz na jego nawet miarę ugiąć się nareszcie musi. Dzień ten jest mą przepustką powrotną do chwały!
Następnie przez rządcę sali kierowany, wstąpił na podest oraz podium. Patrząc w desperacji wokół, obmyśleć próbowałem dalsze swoje kroki, lecz zgoła na próżno. W końcu się na trybunę wdarłem siłą, by choć Barona stamtąd zepchnąć. Na swe jednak nieszczęście tłum dostrzegłem… pospólstwo w istocie nienazwane i do boju skore… i wówczas mi umysł rozjaśniło, czemu warta Bonjour była niepotrzebna Baronowi. Pośród gawiedzi był bezpieczny. Oto znów w oczach wszystkich miał stać się wiarygodny i działać zgodnie z prawem.
W tyle ktoś przygotowywał oświetlenie, które, rozhuśtane, w ciemnej sali bardziej mi jeszcze zakłóciło zmysły. Mogłem więc tylko krzyczeć, by wykład ów zamknięto – na co się zewsząd rozległ wielki jęk dezaprobaty.
Straciłem zdolność mowy, logika mnie opuściła wszelka. O sprawiedliwości coś zacząłem wykrzykiwać. Gdy się pchać dalej próbowałem, szturchając kogo popadnie – zaraz i mnie w odwecie do tyłu odpychano. Pamięć mi przymglona podpowiada, iż gdzieś tam spostrzegłem twarz Tindleya, wspomnianego stróża z kryjówki wigów. Czerwony zawirował parasol w zasięgu mego wzroku. Oblicza kolejne też ujrzałem: Henry’ego Herringa i Petera Stuarta, jak siłą przeciska się wśród zgromadzonych, by najbliżej frontu zająć miejsce. Zjawił się i ów starszy bibliotekarz z czytelni oraz redaktorzy czołowych gazet zewsząd. Jedyny w swoim rodzaju, a ostry niczym brzytwa uśmiech figlarny zauważyłem w pewnej chwili, uśmiech przez Duponte’a przybierany podczas sesji z Von Dantkerem – gdy dzisiaj go bezbłędnie Baron Dupin naśladował. Potem się rozległ hałas, dźwięk od innych, przez moje zachowanie wywołanych, znacznie donośniejszy. Zabrzmiał on niczym salwa i natychmiast się po nim scena zawaliła, pogrążając wszystko w mroku. Zaraz też nastąpił odgłos drugi.
W tył odskoczyłem pośród zgiełku wznieconego wystrzałami z broni palnej. Rozdygotany, zdjęty lodowatą trwogą, w impulsie pierś przysłoniłem ręką. Z tego, co stało się potem, ledwie mi strzępy wspomnień pozostały.
Baron Dupin nade mną… Z nim wraz w poplątaniu krwawym trybunę w pionie stawiam… Na jego koszuli plama… owalnego kształtu, obramiona najciemniejszą śmierci barwą… Jęczy i mnie za kołnierz w obłąkaniu chwyta… Straszliwe obciążenie mego ciała.
Obaj się naraz pogrążamy w otchłań zapomnienia.
POTOP
Czuję się jak samotnik
Co opuszczoną
Biesiad stąpa izbą
Thomas Moore
Nie miałem żadnych podejrzeń, gdy White z sali wykładowej zabrał mnie swym powozem do „Glen Elizy”. I chyba nic w tym dziwnego. Jak chodzi o sytuację, która właśnie się zdarzyła, wiedzę posiadałem od innych znacznie głębszą. Nie ufając wprawdzie talentom funkcjonariuszów, sądziłem, iż z moją pomocą uda im się odnaleźć Duponte’a, a tym samym wykryć prawdę dotąd dla nich niedostępną.
White wszedł do mego salonu wraz ze swym urzędnikiem i kilkoma jeszcze oficerami, których nie znałem. Wówczas przystąpiłem do składania najrozmaitszych zeznań – od przybycia Barona do Baltimore poczynając, po doświadczoną świeżo straszną okoliczność. Z wtrąceń jego wniosek wysnuć można było, iż mnie chyba nie słucha ze stosowną uwagą.
– Dupin umiera – powtarzał, raz po raz na inne słowo kładąc nacisk. – Dupin umiera.
– Owszem, z rąk owych łotrów – znów mu wyjaśniłem – którzy mnie po mieście ganiali w przeświadczeniu, że chcę im udaremnić zemstę na Baronie.
– A potem jeden niby strzelał do Dupina w sali wykładowej? – zapytał White, przysiadając na kraju fotela.
Urzędnik policyjny przez cały czas stał za mną w milczeniu. Nigdy nie lubiłem być obserwowany, więc się co chwila oglądałem w nadziei, iż wreszcie może spocząć zechce.
– Nie, w ogóle nic nie widziałem, bo światła wpierw mnie oślepiały i później zgasły nagle, a prócz tego jeszcze tłum mi horyzont przesłaniał. Parę tylko twarzy… Lecz jest oczywiste, że oni się tego dopuścili przecież.
– Dwaj dranie, których wspominasz… Jak się zwą?
– Nie wiem tego. Jeden mnie prawie ukatrupił w dzień poprzedni. Kapelusz mi na wylot przedziurawił kulą! Ów jednak z całą pewnością ranny być musiał w naszej walce, bo mnie się udało go zadrasnąć szpadą. Doprawdy, ich nazwiska nie są mi znane.
– Mów pan, co wiesz, wszystko – rzekł mi chłodnym tonem.
– Z Francji oni są, to pewne. Baron Dupin w olbrzymie popadł długi. Paryski wierzyciel nigdy nie ustąpi i się wyprawi nawet za ocean, by dłużnika nękać.
Wcale nie wiedziałem, czy to się tyczy wszystkich stamtąd wierzycieli, acz przez wzgląd na sytuację podałem mu rzecz jako pewnik.
Na to White lekko głowę schylił, jak wtedy, gdy się upomina rozbrykane dziecko.
– Claude Dupin musiał być powstrzymany… dla Poego dobra – stwierdził.
Zdumiał mnie tak raptowny zwrot w naszej rozmowie.
– A jakże – odparłem pewnie.
– Rozłożył się całkowicie – głos mnie z tyłu dobiegł. – Dupin. Jak wieprz na ruszcie upieczony.
– Wieprz na ruszcie…? – zapytałem.
– Panie Clark szanowny – White kontynuował. – Wszak ty chciałeś nie dopuścić do odczytu. Naprzód, gdyś przyszedł szukać swego towarzysza z Francji, tak mi właśnie rzekłeś.
– Owszem…
– Ów obraz, który nam przekazałeś, przez Von Dantkera niejakiego sygnowany, przedstawia Barona i to kropka w kropkę. Na coś zamówił portret jego?
– Nie, to inna osoba! Ja nic nie zlecałem!
– Zachować chciej na czas dalszy owe banialuki! Podobno Baron tuż przed postrzeleniem wyraz oblicza przybrał jak ów z konterfektu! Grymas niezwyczajny wielce!
Skóra całkiem mi ścierpła, zanim pomyśleć zdołałem, co się też szykuje. Truchlejąc, spostrzegłem na koszuli znamię krwi Barona. Wtedy sobie uzmysłowiłem, że sługi me nerwowo drepcą w korytarzu, zamiast się swą pracą zająć zwykłą. Trzej lub czterej może z White’em przybyli oficerowie znikli z pola widzenia, kilku zaś paradowało po pokoju niczym regularne wojsko. Kroki się na schodach rozległy i krzątanina w pomieszczeniach wyżej. Tak oto, w mej obecności, rewidowano „Glen Elizę”. Mury jakby się wokół mnie zapadły, pamięć zaś poddała wizję płonącego domu Brooksa…
Читать дальше