– Wiem, że coś cię dręczy i nie daje ci spokoju.
Wziął ją z czułością za rękę.
– Jestem zmęczony, mój drogi Hopkinsie – tak ją zawsze nazywał. – Pójdę do łóżka i od razu poczuję się lepiej. Jesteś bardzo dobrym dzieckiem. A teraz pożegnaj się ze swoim staruszkiem.
Usłuchała polecenia, całując go odruchowo w policzek.
Na górze, w sypialni, Lowell wtulił twarz w kwiecistą poduszkę, nie patrząc na Fanny. Wkrótce jednak przylgnął do żony i płakał bez przerwy prawie pół godziny. Każde uczucie, jakiego doznawał, przeszywało go na wskroś i falą zalewało mózg. Oczami wyobraźni widział zdruzgotanego, leżącego na ziemi Holmesa i pociętego nożem Phineasa Jennisona błagającego Campa o pomoc i o ratunek przed Dantem.
Fanny wiedziała, że mąż nie powie jej, co go trapi, więc po prostu pogłaskała go po kasztanowych włosach i czekała, aż zmęczony płaczem, zaśnie.
– Lowell, Lowell. Lowell, proszę, obudź się. Obudź się.
Gdy otworzył oczy, zdziwił się, że słońce już wstało.
– Co… co się stało? Fields?
Fields siedział na brzegu łóżka. Do piersi przyciskał zwiniętą gazetę.
– Wszystko w porządku, Fields?
– Nic nie jest w porządku, Jamey. Fanny mówi, że spałeś bardzo niespokojnie. Źle się czujesz?
– Teraz już o wiele lepiej. – Jego uwagę przyciągnął przedmiot, który wydawca trzymał w rękach i najwyraźniej starał się przed nim ukryć. – Coś się stało. Mam rację?
– Zawsze mi się zdawało, że potrafię sobie poradzić w każdej sytuacji – stwierdził Fields ponuro. – Ale jestem już do niczego. A dlaczego? Spójrz tylko na mnie. Roztyłem się do tego stopnia, że moi starzy wierzyciele z trudem mogliby mnie rozpoznać.
– Fields, proszę…
– Musisz być silniejszy niż ja, Lowell. Dla Longfellowa, musimy…
– Kolejne morderstwo? Fields podał mu gazetę.
– Jeszcze nie. Aresztowali Lucyfera.
Najmniejsza cela na głównym posterunku miała trzy stopy szerokości i siedem długości. [61]Drzwi wewnętrzne były zrobione ze stali, a zewnętrzne z solidnego dębu. Gdy zamknęło się te drugie, cela zmieniała się w loch, do którego nie miał prawa dotrzeć najdrobniejszy promyk światła. Więźniów można tam było trzymać przez wiele dni, aż w końcu, nie mogąc dłużej znieść panującej wewnątrz ciemności, gotowi byli zrobić wszystko, co im kazano.
Willard Burndy, najlepszy po Langdonie Peasleem kasiarz Bostonu, usłyszał dźwięk klucza przekręcanego w zamku dębowych drzwi, a w chwilę potem oślepiło go światło.
– Możecie mnie tu trzymać do końca świata, a nawet o jeden dzień dłużej. I tak nie przyznam się do morderstwa, którego nie popełniłem!
– Zamknij się – warknął klawisz.
– Przysięgam na honor…
– Na co? – strażnik parsknął śmiechem.
– Na honor dżentelmena!
Zakutego w kajdany Willarda Burndy'ego poprowadzono korytarzem. Świadkowie tej sceny znali go ze słyszenia, a niektórzy nawet z widzenia. Burndy pochodził z Południa. Do Nowego Jorku przeprowadził się, by zagarnąć wojenne bogactwa Północy, a do Bostonu przeniósł się po dłuższym pobycie w słynnym więzieniu New York Tombs. Z czasem zorientował się, że w podziemnym światku przestępczym zyskał sobie reputację złodzieja okradającego wdowy po bogatych braminach, z czego wcześniej nie zdawał sobie sprawy. Nie chciał być znany jako rabuś łupiący stare babsztyle. Nigdy nie uważał się za szubrawca i zawsze był skory do współpracy, jeśli za znalezienie skradzionych klejnotów rodzinnych lub biżuteri wyznaczano nagrodę. Zwracał po prostu część łupów detektywowi w zamian za drobną kwotę.
A teraz jakiś strażnik z potarganymi włosami i czerwoną twarzą tak bardzo poprzecinaną zmarszczkami, że wyglądał jak z rysunku Thomasa Nasta, [62]wepchnął go do pokoju i kazał siadać.
– W czym robisz? – spytał przeciągle mężczyznę siedzącego naprzeciw. – Wyciągnąłbym rękę, ale, widzisz, jestem nieco skrępowany. Zaraz… Czytałem o tobie. Jesteś bohaterem wojennym i pierwszym Murzynem, który został gliną. Byłeś też przy tym, jak ten wariat wyskoczył oknem!
Burndy zaśmiał się na samo wspomnienie o szalonym włóczędze.
– Prokurator chce, żebyś wisiał – powiedział Rey cicho.
Uśmiech zniknął natychmiast z twarzy więźnia.
– Kości zostały rzucone – kontynuował posterunkowy. – Jeśli wiesz, dlaczego tu jesteś, powiedz mi.
– Jestem kasiarzem. I to najlepszym w całym Bostonie. Ta szuja Langdon Peaslee nawet do pięt mi nie dorasta. Nie jestem mordercą i nie wyprawiłem na tamten świat żadnego sędziego. Nie ukatrupiłem też żadnego klechy. Squire Howe przyjeżdża z Nowego Jorku i udowodni to w sądzie!
– Za co tu trafiłeś, Burndy? – spytał Rey.
– Ci szpicleoszuści podrzucają dowody gdzie popadnie!
Rey wiedział, że to może być prawda.
– Dwóch świadków widziało cię w dniu, kiedy obrabowano dom Talbota, a dzień przed śmiercią pastora zauważono, że interesujesz się jego domem. Ci nie są oszustami, prawda? Dlatego podejrzenia detektywa Henshawa padły na ciebie. Masz wystarczająco dużo grzechów na sumieniu, żeby cię oskarżyć.
Burndy już miał wyprzeć się wszystkiego, lecz zawahał się.
– Dlaczego miałbym wierzyć czarnuchowi?
– Chciałbym, żebyś rzucił na coś okiem – powiedział Rey, obserwując bacznie więźnia. – Może ci to pomóc, jeśli zrozumiesz.
Przesunął w jego stronę zaklejoną kopertę. Mimo kajdan Burndy, pomagając sobie zębami, otworzył ją i rozwinął potrójnie złożony papier. Przeczytał go dwa razy, zanim z wściekłością rozdarł go na pół, po czym zaczął tupać nogami i tłuc głową o stół i ścianę.
Oliver Wendell Holmes patrzył, jak rogi gazety zwijają się pod wpływem ognia, który powoli trawił najpierw jej brzegi, a potem objął całą resztę.
… dzia Sądu Najwyższego Massachusetts
znaleziony pokryty owadami i czer…
Doktor wrzucił do ognia kolejny artykuł. Tym razem płomienie strzeliły radośnie w górę.
Myślał o wybuchu gniewu Lowella, który nie do końca miał rację, gdy twierdził, że piętnaście lat temu Holmes ślepo wierzył profesorowi Websterowi. To prawda, że Boston powoli przestawał ufać zniesławionemu lekarzowi, ale Holmes miał powody, by zachować się inaczej. Widział się z Websterem w dzień po zniknięciu George'a Parkmana i rozmawiał z nim o tym tajemniczym zdarzeniu. Nic nie wskazywało na to, że Webster kłamie. I rzeczywiście, jego wersja była całkowicie zgodna z faktami: Parkman przyszedł odebrać dług, Webster zapłacił mu, Parkman zniszczył czek i wyszedł. Holmes wysyłał pieniądze na obrońców dla Webstera w listach adresowanych do jego żony. Zeznał, że Webster cieszy się nieposzlakowaną opinią i jest zupełnie nieprawdopodobne, by mógł być zamieszany w taką zbrodnię. Wyjaśnił również, że nie da się z całą pewnością stwierdzić, iż szczątki, które znaleziono w domu Webstera, należą do doktora Parkmana. Owszem, mogą należeć do niego, ale wcale nie muszą.
Nie oznaczało to oczywiście, że Holmes nie żywił sympatii do Parkmanów. Ostatecznie George był najhojniejszym mecenasem Kolegium Medycznego. Kupił na jego rzecz budynki przy North Street i ufundował profesurę na wydziale anatomii i fizjologii – stanowisko, które obecnie piastował Holmes. Doktor wygłosił nawet mowę pochwalną na mszy poświęconej Parkmanowi. Ale Parkman mógł równie dobrze oszaleć i błąkać się gdzieś po okolicy, straciwszy orientację. Możliwe, że żył, a oni byli gotowi powiesić jednego ze swoich na podstawie najbardziej fantastycznych, przypadkowych dowodów! Czyż woźny, bojąc się utracić posadę, po tym jak Webster nakrył go na uprawianiu hazardu, nie mógł wykraść fragmentów kości z ogromnych zbiorów Kolegium i poroznosić ich po mieszkaniu Webstera, tak by wszyscy myśleli, że zostały tam ukryte?
Читать дальше