Jack odwrócił wzrok. Starał się słuchać, co mówi Manny, ale nie mógł się skoncentrować. Co ten facet tu robi? Wydawało mu się dziwne, że sąsiad Gossa zjawił się w sądzie. Mógłby przecież stać się koronnym świadkiem oskarżenia, mówiąc, że widział Jacka na miejscu przestępstwa. Tymczasem z pewnością nie będzie zeznawał, bo procedura nie dopuszcza obecności potencjalnych świadków na sali sądowej przed formalnym przesłuchaniem. Raz jeszcze spojrzał w jego stronę. Zimny wzrok zdawał się naprawdę znajomy, co zmieszało go jeszcze bardziej.
Tymczasem usłyszał, że jego obrońca dziękuje przysięgłym za uwagę. Nie wierzył własnym uszom, że po tygodniach oczekiwań przegapił mowę obrończą własnego adwokata na własnej sprawie. Ale ciekawość była silniejsza, nieznajomy zaintrygował go bardziej niż przemówienie Manny'ego i nie potrafił oderwać od niego myśli. Kim jest ów człowiek?
– Panie i panowie – głos zabrała sędzia – ogłaszam przerwę do poniedziałku. Jednocześnie, biorąc pod uwagę rozgłos towarzyszący niniejszej sprawie, zarządzam izolację ławy przysięgłych…
W ławach publiczności zaszumiało. Izolację przysięgłych stosuje się w szczególnych wypadkach. Polega zaś ona na tym, że na czas procesu przysięgli mieszkają w odosobnieniu, nie mają dostępu do wiadomości prasowych z procesu, aby nic i nikt nie wywierał wpływu na werdykt, który musi być oparty wyłącznie na dowodach i argumentach przedstawianych na sali sądowej.
– … kancelaria sądowa poinformuje państwa o szczegółach – dodała pani Tate, zwracając się do przysięgłych. – Sąd wznowi postępowanie w poniedziałek o godzinie dziewiątej – obwieściła, uderzając młotkiem w pulpit na znak zakończenia posiedzenia.
Jack zerwał się z miejsca.
– Muszę pilnie wyjść – rzekł do Manny'ego. – Zajmij czymś dziennikarzy, żebym mógł się wymknąć – dodał, nie wyjaśniając sprawy.
– W porządku – obrońca zebrał papiery do teczki – ale o co chodzi?
– Muszę coś zaraz sprawdzić – odparł Jack i nie dając mu czasu na dalsze pytania, wmieszał się w tłum zdążający do wyjścia. Manny ruszył za nim. Jack nie odrywał oczu od łysej czaszki nieznajomego, od którego tymczasem odgradzał go ludzki mur.
– Panie i panowie – usłyszał głos obrońcy, który zgodnie z daną mu obietnicą zajął się dziennikarzami – jeśli mają państwo pytania, to jestem gotów. – Dziennikarze ruszyli ławą ku adwokatowi, w przeciwną stronę niż Jack, który spieszył do windy, bo tam właśnie mignęła łysina nieznajomego. Starał się nie tracić go z oczu, co nie było łatwe. Tłum wylał się na korytarz, kilku reporterów, którzy nie dali się zwieść Manny'emu, nagabywało Jacka pytaniami „na wyłączność". Był ledwie trzy metry od windy, w której znikł nieznajomy, gdy wpadł na przechodzącego właśnie z naręczem akt adwokata – specjalistę od odszkodowań. Papiery posypały się na podłogę, a za nimi dwa splecione ciała.
– Gdzie masz oczy, łamago? – ofiara zderzenia głośno wyraziła niezadowolenie.
– Przepraszam, przykro mi – wyjąkał Jack, choć tak naprawdę żal mu było tylko odjeżdżającej windy. Zostawił adwokata własnemu losowi i nie bacząc na nic skoczył na schody. Biorąc po dwa, trzy stopnie naraz zbiegł z czwartego piętra na parter z szybkością niemal równą tej, jaką osiągnęłoby jego osiemdziesięciokilowe ciało, gdyby opadało swobodnie w dół. Z trudem łapiąc oddech, potoczył wzrokiem po hallu wejściowym. Było tu tłumnie jak zawsze, ale jeden rzut oka wystarczył, aby przekonać się, że pasażerowie windy zdążyli już rozjeść się, każdy w swoją stronę, i nigdzie nie było widać starannie wygolonej czaszki. Jack wybiegł z budynku sądowego. Z wysokości granitowych stopni rozpaczliwie rozglądał się po ulicy. Zaczął się popołudniowy szczyt. Chodnikami zdążał gęsty tłum przechodniów. Człowieka, którego szukał, nie dostrzegł. Zrezygnowany zatrzymał taksówkę.
– Dokąd, szefie? – spytał kierowca.
Jack już miał podać adres swojego domu, gdy nagła myśl przyszła mu do głowy.
– Ulica East Adams 409.
Adams znajdowała się dobrych dwadzieścia kwartałów dalej. Wskaźnik przestępczości w tej części miasta wzrasta wprost proporcjonalnie do odległości od siedziby trybunału. Słońce miało się już ku zachodowi, gdy taksówka wjechała między podniszczone domy przy zaśmieconych i brudnych ulicach dzielnicy Eddy'ego Gossa. Auto zatrzymało się pod żądanym adresem. Jack wysiadł, przez okno taksówki wsunął dwudziestodolarowy banknot, ale choć licznik wybił ledwie dziesięć, nie doczekał się reszty. Szofer ruszył z piskiem opon, zostawiając rachunki na inne czasy.
Jack wszedł na drugie piętro zapuszczonej kamienicy. Klatka schodowa i korytarz o pobazgranych przez domorosłych artystów ścianach były równie ciemne niż wtedy, gdy był tu po raz pierwszy jedenaście tygodni temu. Nawet kolejne morderstwo – Wilfreda Garcii – nie skłoniło gospodarza do wymiany przepalonych żarówek.
Szedł więc w mroku jak wtedy i jak wtedy zatrzymał się przed numerem 217 – mieszkaniem Eddy'ego Gossa. Na drzwiach ciągle jeszcze widniały policyjne pieczęcie, ale Jack i tak nie miał zamiaru wchodzić do środka. Przystanął tylko, aby odtworzyć w pamięci tamtą noc, przypomnieć sobie, z którego mieszkania w głębi korytarza wychynął ów sąsiad. Po chwili już wiedział: czwarte drzwi licząc od Gossa, numer 213, z wielką swastyką malowaną sprayem. Zapukał, cisza. Zapukał jeszcze raz, mocniej. Drzwi uchyliły się.
– Halo? – zawołał. Cisza. Pchnął więc drzwi i zerknął do środka. Kiedyś była to kawalerka, teraz zdewastowana ponad wszelkie wyobrażenie nora. Tynk podziurawiony jak sito, podłoga pełna śmieci – starych gazet, pustych kartonów, spod których wyglądały przegniłe deski. Jedyne okno zabite dyktą od zewnątrz. Wszedł do środka, płosząc stadko szczurów. Rozglądał się niczego nie rozumiejąc. Wnętrze wyglądało tak, jakby nikt nie mieszkał tu od lat, a przecież stąd właśnie wychylił się człowiek ze skargą, że hałas obudził dzieci.
– A czego, u diabła, pan tu szuka? – rozległo się od progu. Jack obrócił się, licząc, że oto wrócił właściciel, ale w drzwiach stał ktoś zupełnie inny – stary człowiek o słomiano-siwych włosach i kredowej cerze, ubrany w brudny, przepocony podkoszulek. Zębami przygryzał połamaną wykałaczkę.
– Co pan tu robi? – powtórzył podejrzliwie.
– Drzwi były otwarte, wszedłem, szukam człowieka, który tu mieszka, a przynajmniej mieszkał drugiego sierpnia. Taki wysoki, łysy.
– Nikt tu nie mieszka – przy każdym słowie wykałaczka podrygiwała na wargach, ale nie opuszczała miejsca – jestem dozorcą tego śmietnika i wiem. Ani dziś, ani drugiego sierpnia nikt tu nie mieszkał, a w ogóle to mieszkanie co najmniej od roku stoi puste. Tylko szczury harcują.
– Ależ on powiedział, że dzieci śpią…
– Bachory? Tutaj? – szyderczo spytał dozorca, nie oczekując zresztą odpowiedzi. – I niech pan się wynosi. Zamykam ten śmietnik na kłódkę i jeśli jeszcze raz pana tu zobaczę, to pogadamy inaczej. Już ja pana zapamiętam. Mieliśmy tu dwa morderstwa w ciągu trzech miesięcy, na tym piętrze. Albo pan się wynosi, albo dzwonię po policję.
Jack nic już nie powiedział. Spuścił głowę i pokornie ruszył do wyjścia.
Zapadał wieczór, ale nie zapalono jeszcze świateł ulicznych. Jack zatrzymał się na schodkach. Po drugiej stronie ulicy, w cieniu, zamajaczyła jakby znajoma postać. Przyjrzał się uważniej, odpowiedziało mu znane spojrzenie dwojga zimnych oczu. Zadrżał. Tak, to był ten człowiek, którego szukał.
Читать дальше