Nie odpowiedział, wyszedł bez słowa.
Była piąta trzydzieści rano, gdy Wilfreda Garcię obudziło głośne pukanie do drzwi. Nie spał prawie całą noc, bez przerwy myślał, martwił się i zastanawiał, upłynęło bowiem prawie trzydzieści sześć godzin od czasu, gdy dał znać temu sympatycznemu policjantowi, Cooksonowi, a ten tymczasem wcale się nie odezwał.
Pukanie nie ustawało. Wilfredo podniósł się z materaca na podłodze – nigdy nie sprawił sobie łóżka.
– Uno momento – narzucił szlafrok, wsunął kapcie i poczłapał do drzwi.
W drzwiach – owszem – był stosowny otwór na wizjer, ale urządzenie dawno ktoś wymontował. Wilfredo zasłaniał dziurę kawałkiem waty. Wyjął ją teraz i zerknął na korytarz. Panowały ciemności, ale w mroku dostrzegł granatowy mundur policjanta.
– To ja, Cookson – dobiegł głos z ciemności.
Stary Kubańczyk uchylił trochę drzwi i wyjrzał przez szparę. Policjant był co najmniej o głowę wyższy i miał pewnie połowę tych lat co Wilfredo.
– Czy pozwoli mi pan wejść?
Wilfredo nie bardzo wiedział, co o tym myśleć. Ucieszył się na widok policjanta, ale nie spodziewał się wizyty o tak dziwnej porze. Był więc trochę zaniepokojony, ale mimo wszystko otworzył i zaprosił przybysza do środka. Policjant wszedł, zamknął za sobą drzwi. Wilfredo zapalił światło, obrócił się w stronę przybysza i zamarł.
W mroku nie widział rysów, ale teraz, w świetle żarówki, rozpoznał natychmiast. Ta sama sylwetka, cera, krzaczaste ciemne brwi – znał tego człowieka, widział go w nocy, kiedy zabito Gossa. Ręce mu zadrżały, a serce zaczęło bić młotem, gdy zdał sobie sprawę, że stoi oko w oko z mordercą. Chciał uciec, ale człowiek w mundurze chwycił go za koszulę i przyciągnął do siebie. Wilfredo otworzył usta, ale nie zdążył już dobyć głosu, żeby wezwać pomoc. Pięść zabójcy jak błyskawica spadła na jego szczękę. Głowa starca rażona potężnym ciosem poleciała do tyłu, kręgi szyjne puściły, czaszka wsparła się na plecach, ciało zwiotczało.
Zabójca zwolnił uchwyt, zwłoki Wilfreda osunęły się na podłogę. Morderca pochylił się jeszcze, sprawdził puls. Pulsu nie było. Robota skończona.
Poprawił skradziony mundur, nałożył ciemne okulary i bezszelestnie wyszedł na korytarz, zatrzaskując za sobą drzwi. I znów w domu przy ulicy East Adams 409 zostawił za sobą tragiczny ślad. I znów w pustce klatki schodowej odbiły się echem niespieszne kroki, jakby posterunkowy obchodził swój rewir.
Wtorek, 11 października
– Proszę wstać, Sąd idzie! – W sali sądowej te słowa elektryzują wszystkich. Po dziewięciu tygodniach przygotowań obie strony były gotowe do starcia. Po jednej stronie sali zajął miejsce oskarżyciel publiczny zbrojny w atrybuty urzędu, pod którymi skrywał żądzę rozgłosu i sławy, po drugiej – oskarżony, korzystający z konstytucyjnej zasady domniemania niewinności. Wilson McCue stawał w szrankach w pojedynkę, mając przed sobą sojusz dwóch oponentów: oskarżonego i jego obrońcę.
Sędzia Virgina Tate, cała w czerni i bieli, blada, siwowłosa, ciemnooka kobieta o przenikliwym stalowym spojrzeniu, w czarnej todze ozdobionej podwójnym sznurem pereł na szyi, wkroczyła do sali bocznymi drzwiami, za którymi znajdował się jej gabinet. Szczęk odsuwanych krzeseł, gdy wszyscy wstali z miejsc, zabrzmiał jak fanfary powitalne. Wysoki Sąd zasiadł na czarnym, wyściełanym skórą fotelu, spojrzał surowo na strony, a gdy przeniósł wzrok na reporterów, surowość ustąpiła miejsca przymilnemu, choć nadal pełnemu godności uśmiechowi.
– No to zaczynamy – oznajmiła sędzia Tate niezbyt zgodnie z procedurą i tak rozpoczął się pierwszy z długich dziewięciu dni, w czasie których decydowano o składzie ławy przysięgłych. Tę fazę postępowania procesowego prawnicy nazywają między sobą z francuska – voir dire , co dosłownie znaczy „mówić prawdę", jej istota zaś sprowadza się do wyboru dwunastu przysięgłych spośród wielu kandydatów powołanych przez sąd. Prokurator i obrońca wytężają umysły, przywołują na pomoc całą swoją wiedzę z zakresu psychologii, akceptując jednych kandydatów, odrzucając innych. Ci pierwsi staną się sędziami przysięgłymi, zadecydują o winie bądź o uniewinnieniu oskarżonego.
Na tym etapie Jack nie miał nic do powiedzenia. Scena należała do Manny'ego, a ten dawał popis talentu i zręczności. Jack siedział w milczeniu, czasami tylko bazgrał coś na kartce i podsuwał swemu obrońcy. Był ledwie dodatkiem do rozgrywającego się dramatu, a zarazem jego nieodzownym elementem, jak pomocnik, który przekłada wirtuozowi karty z nutami. Będzie się to ciągnęło całymi tygodniami. Jeśli zechce coś powiedzieć, to tylko ustami swego adwokata, będzie ubierał się stosownie do jego poleceń, zasiadał obok niego za stołem z politurowanego orzecha, stanowiąc przedmiot, a zarazem podmiot procesu.
Pani Virgina Tate czuwała nad procedurą wyboru przysięgłych. Dotarła do niej już dawno wątpliwa sława Wilsona McCue jako bezwzględnego manipulatora voir dire . Nadużywał procedury, aby wywierać określony wpływ na przysięgłych i unieszkodliwiać procesowego oponenta. Pytania, jakie zadawał kandydatom, bardziej były obliczone na zaprezentowanie własnego stanowiska niż na dociekanie istoty sprawy. Tak też zachowywał się przez cały czas, aż nadszedł piątek, dziewiąty dzień voir dire , kiedy procedura wyboru przysięgłych dobiegała końca.
– Czy ktoś z pań i panów zna oskarżonego osobiście? – zwrócił się do zespołu ławników z pozornie niewinnym pytaniem. Dwunastka w ławie przysięgłych, jak jeden mąż, przecząco pokręciła głowami. – Ale zapewne słyszeli państwo o panu Swytecku? – szedł za ciosem McCue, na co ten i ów z ławy przytaknął. – Z pewnością państwo słyszeli – powtórzył z naciskiem. – Oskarżony jest prawnikiem, adwokatem, bronił Eddy'ego Gossa – niesławnej pamięci mordercę, o którego zabójstwo jest właśnie oskarżony. Chciałbym więc spytać, panie i panowie przysięgli: czy fakt, iż pan Swyteck jest tym niezwykle zręcznym prawnikiem, który zdołał skłonić dwunastu sędziów do wydania werdyktu uwalniającego mordercę od winy i kary, zaważy na waszej opinii, czy przez to dawać będziecie mniejszą wiarę jego słowom…?
– Sprzeciw, Wysoki Sądzie – poderwał się Manny.
– Uznaję sprzeciw.
– Wysoki Sądzie – rzekł McCue z udawanym zdziwieniem – jestem zaskoczony. Chciałem zyskać pewność, że ława przysięgłych kierować się będzie obiektywnym osądem. Są bowiem ludzie, którzy na pana Swytecka najchętniej złożyliby odpowiedzialność za wszystkie morderstwa, jakich dopuścili się jego klienci…
– Dość tego, panie McCue – przerwała sędzia – pańskie zamiary są o wiele bardziej czytelne, niż się panu wydaje. A więc do rzeczy!
– Oczywiście – skłonił się prokurator, zadowolony, że i tak osiągnął cel.
– Proszę to traktować poważnie – dodała sędzia surowym tonem – nie życzę sobie podobnego zachowania.
McCue niezbyt się przejął i jak człowiek rzucający wyzwanie losowi brnął dalej. Manny składał kolejne sprzeciwy, a pani Tate coraz bardziej surowym tonem zwracała prokuratorowi uwagę. W ten sposób wyłonienie ławy przysięgłych przeciągnęło się aż do późnego popołudnia, kiedy Wysoki Sąd stwierdził z wyraźną ulgą, że komplet sędziowski został wybrany.
Osiłkowaty murzyński robotnik budowlany, który przynosił drugie śniadanie zawsze w tej samej sfatygowanej papierowej torbie; strzyżony na jeża emerytowany łowca aligatorów, w kowbojskich butach, szczerzący brązowe od tytoniu zęby; wdowa o siwobłękitnych włosach, której numer identyfikacyjny (55) był równy zapewne połowie lat, jakie sobie liczyła – to ledwie trójka spośród dwunastu sprawiedliwych, którzy zdecydują o życiu lub śmierci Jacka Swytecka.
Читать дальше