Ale telefon dzwonił. Najpierw dziesięć dzwonków, potem cisza i znów dwanaście. Uparcie, to pewnie coś ważnego – pomyślał Wilfredo. Może córka z Nowego Jorku, a może bukmacher, do którego stale zaglądał. Wytarł ręce, wyłączył kuchenkę, podniósł słuchawkę.
– Oigo – odezwał się po hiszpańsku.
– Wilfredo Garcia?
– Si .
– Mówi Michael Cookson z komendy policji. Jak się pan ma?
Serce Kubańczyka podeszło do gardła. Żałował, że podniósł słuchawkę.
– Dziękuję, dobrze – odparł po angielsku z wyraźnym hiszpańskim akcentem.
– Panie Garcia, prowadzę właśnie rutynowe czynności w związku z zabójstwem Eddy'ego Gossa, a pan – jak rozumiem – mieszka na tym samym piętrze, prawda?
– Si , to samo piętro, ale – por favore – nic nie wiem, nic nie słyszałem, nie chcę mieć z tym nic wspólnego.
– Ależ rozumiem, panie Garcia, i nie zakłócałbym panu spokoju, gdyby nie chodziło o ważną sprawę. Otóż poszukujemy człowieka, który krótko po zabójstwie zadzwonił pod numer dziewięćset jedenaście z automatu przed pańskim domem.
– Ale ja nie… – powtórzył Wilfredo.
– Rozumiem – policjant był naprawdę uprzejmy i budził zaufanie – doskonale rozumiem, i tak między nami, wcale nie zależy mi, czy złapią winnego, czy nie. Wiemy, jaki był Goss, prawda? Ale co robić, trzeba sprawdzić wszystkie ślady. Gdyby więc przypadkiem dowiedział się pan, kto dzwonił tamtej nocy, to niech mu pan łaskawie podpowie, aby skontaktował się z nami, zanim dobiorą się do niego adwokaci. Mogę na pana liczyć?
– Tak jest – odparł Wilfredo niepewnie. Czuł ucisk w gardle.
– A żeby pana nie trudzić, Mr Garcia, bo wiem, że ludzie dość niechętnie udzielają pomocy, to powiem, że nie ma potrzeby, aby pan albo ktokolwiek przychodził do nas, na komendę. Nawet nie musi pan tam dzwonić. Dam panu numer mojego pagera. Wystarczy mi dać znać, gdyby dowiedział się pan czegoś. Potrzebna mi tylko informacja i przyrzekam, że nikt ode mnie nie usłyszy pańskiego nazwiska i w ogóle niczego, chyba że będzie to absolutnie niezbędne. Rozumiemy się?
– Si .
– To niech pan łaskawie zapisze numer: pięć, pięć, pięć, dwa, dziewięć, zero, zero. Zanotował pan?
– Zanotowałem.
– Doskonale. Przepraszam, że pana trudziłem. Do widzenia.
– Do widzenia.
Wilfredo z ulgą odłożył słuchawkę. Zdziwił się, że posłusznie zanotował numer. Nie miał przecież ani ochoty, ani tym bardziej zamiaru mieszać się w cokolwiek, ale ten sam wewnętrzny głos, który kazał mu tamtej nocy zadzwonić pod 911, znów zaczął go męczyć. Pamiętał, jak to było, gdy otrzymywał obywatelstwo USA. Składał wtedy przysięgę, że stanie się lojalnym obywatelem, i do dziś nie zapomniał roty przyrzeczenia.
Zerknął na numer. Policjant robił miłe wrażenie, swój chłop, więc nie ma się co bać. Może warto powiedzieć, co i jak, i zrzucić to z siebie.
Garcia westchnął głęboko, podniósł słuchawkę. Ręce mu drżały, ale wykręcił numer.
Po wyjściu od Manny'ego Jack opuścił dach w mustangu i wybrał się na dłuższą przejażdżkę drogą wzdłuż plaży. Dwa dni temu zadzwoniła Cindy. Nie rozmawiali o niczym specjalnym, gdy nagle oświadczyła, że chciałaby wrócić z rzeczami. Ucieszył się, i to bardzo, ale wydarzenia ostatnich dwóch dni nieco ostudziły jego entuzjazm. Tymczasem Cindy miała się wprowadzić właśnie dziś i pewnie już się rozpakowuje. Jack musiał przemyśleć sprawy i dlatego przed powrotem do domu wybrał się nad morze.
Spotkanie z Gina podziałało nań jak kubeł zimnej wody. Zdał sobie sprawę, że nie ma co się łudzić, tamtego wieczoru raczej nie uda się zachować w tajemnicy. Zastanawiał się więc, jak postąpić dalej, aby z jednej strony zapewnić sobie pomoc Giny w sprawie, a z drugiej nie narazić związku z Cindy. Nic jednak nie przychodziło mu do głowy.
Gdy wreszcie zajechał pod dom i wyłączył silnik, było już po szóstej. Nieco wcześniej Manny porozumiał się z nim przez telefon komórkowy, a wiadomości, jakie przekazał, wcale nie były pocieszające. Jack myślał o tym idąc ścieżką przez ogród do domu.
Nie zdążył nawet wejść na ganek, gdy drzwi się otworzyły.
– Cześć! – zawołała Cindy od progu, uśmiechnięta, promieniejąca, więc choć czuł się podle, przytulił ją do siebie.
– Rozpakowałaś się?
– Prawie – wzięła go za rękę i poprowadziła do salonu.
– Straciłam sporo czasu grzebiąc w szafach Giny, żeby zebrać to, co ode mnie pożyczała.
Usiedli na kanapie. Cindy w lot wyczuła, że Jack czymś się martwi.
– Mam nadzieję, że nie chodzi o nas.
– Cindy – westchnął – wiesz, jak bardzo pragnąłem, żebyśmy znów zamieszkali razem, ale dziś myślę sobie, że to chyba nie najlepszy pomysł.
– Co chcesz przez to powiedzieć?
– Nie chodzi o uczucia, wiesz, że cię kocham, ale boję się, że tu nie będziesz bezpieczna.
– A to dlaczego?
Opowiedział jej pokrótce o wydarzeniach ostatnich dwóch dni, skupiając się głównie na osobie adwokata z Tampy nazwiskiem Richard Dressler.
– A czemu interesował się twoją sprawą?
– Chodzi o to, że to wcale nie on. Właśnie miałem telefon od Manny'ego. Jego człowiek rozmawiał z Dresslerem i okazało się, że przed dwoma miesiącami skradziono mu portfel z dokumentami, łącznie z legitymacją adwokacką.
– Co znaczy, że ktoś, kto był w wydziale dokumentacji, posłużył się jego papierami?
– Właśnie. Grzebał w moich aktach. Nie wiem, kto to może być, ale sądzę, że chce mnie wrobić, i jest to zapewne ten sam człowiek, który mnie nęka od samego początku. Dziś jest jasne, że to nie Goss.
– Chcesz więc powiedzieć, że… – Cindy zrobiła wielkie oczy.
– Sam nie wiem, co sądzić. Jeszcze tego nie przemyślałem. Jedno tylko wiem, a mianowicie, że morderca czyha na wolności, że człowiek, który mnie napastował, żyje i coś knuje.
– Skoro wiemy, że to nie Goss, to kto?
– Nie wiem, ale muszę to ustalić, do tego czasu jednak – tak myślę – najlepiej będzie, jeśli gdzieś wyjedziesz przynajmniej na kilka dni…
– Wykluczone – nie pozwoliła mu dokończyć – zostaję z tobą. Nie zamierzam cię opuścić w takiej chwili. Razem stawimy temu czoło.
Westchnął głęboko, objął ją, przyciągnął do siebie.
– Ale zdajesz sobie sprawę, że nie mogę zawiadomić policji. Nie mogę im powiedzieć, że człowiek, który mnie prześladował, znów coś knuje. Gdyby policja dowiedziała się, że byłem przekonany, iż to Goss mnie napastuje, to oskarżenie zyskałoby motyw zabójstwa.
Cindy przygryzła wargi. Pomyślała, że to bez sensu, by nie móc nikomu nic powiedzieć o prześladowcy, ale z drugiej strony wszystko, co mówił Jack, brzmiało logicznie.
– Trudno – westchnęła – skoro nie możemy zawiadomić policji, musimy się strzec sami.
Tego samego wieczoru gubernator Harold Swyteck wynajął apartament na trzydziestym drugim piętrze hotelu Intercontinental w Miami, gdyż niebawem miał wziąć udział w obiedzie w tymże hotelu i wygłosić przemówienie do grupy sympatyków, którzy zresztą słono zapłacą za przywilej obiadowania w jego towarzystwie. Tymczasem jednak sam musiał sypnąć groszem. W pokoju czekała już spora doniczka z chryzantemami, którą zamówił w kwiaciarni. Wyciągnął pieniądze z teczki – całe pięćdziesiąt tysięcy – i włożył do doniczki. Następnie wyjął parę mokasynów z walizki i z trudem opanowując złość włożył do reklamówki. Było w tym coś poniżającego. Czuł się tak, jakby go obrabowano na ulicy, ale jeśli ma to zadowolić szaleńca, to niech mu będzie. A zresztą wyłożyłby dużo więcej niż pięćdziesiąt tysięcy, aby tylko szantażysta dał mu wreszcie święty spokój, raz na zawsze.
Читать дальше