– Kocham cię, Jack – szepnęła.
– Ja ciebie też – uśmiechnął się ze smutkiem.
Znów rozległo się pukanie do drzwi, jeszcze głośniejsze.
– To nic takiego – uspokajał ją – to nie jest tak, że zaraz zamkną mnie w lochu i wyrzucą klucz. Spiszą tylko protokół na posterunku, wezmą odciski palców i odeślą do sędziego, który najpewniej zwolni mnie za kaucją. Po południu będę już w domu. O nic się nie martw – pocałował ją w czoło.
Nic nie powiedziała, kiwnęła głową i tylko wielkie łzy spłynęły jej po policzkach, gdy obrócił się i znikł w korytarzu. Znów rozległo się natarczywe pukanie. Najwyższy czas otworzyć.
– Już, już! – zawołał Jack idąc spiesznie do drzwi. Chwycił za klamkę, ale odczekał jeszcze chwilę, żeby się zebrać w sobie. Cóż z tego, że dziesiątki razy doradzał swoim klientom, jak mają się zachować w takich momentach, że najważniejszy jest spokój i opanowanie, skoro rzeczywistość okazała się inna! Choć był doświadczonym prawnikiem, czuł jednak narastający niepokój. Przełknął ślinę i otworzył wreszcie drzwi.
– Manny? – był kompletnie zaskoczony.
– Jak się masz, Jack – odparł Manuel Cardenal, najsłynniejszy na Florydzie obrońca w procesach karnych. Wszyscy go znali. Zaczynał karierę ze dwadzieścia lat temu, jako adwokat z urzędu w sprawach o morderstwa, gwałty i rabunki, zyskując renomę jako zręczny prawnik. Wybraniał winnych. Od dziesięciu lat prowadził własną kancelarię. Zrobił majątek broniąc bogatych klientów.
– Ty, tutaj? – dziwił się Jack.
– Czy jako twój obrońca mogę wejść?
– Oczywiście.
Manny ubrany był elegancko: granatowy dwurzędowy garnitur, włoskie buty, jedwabny krawat. W kieszonce marynarki miał stosowną chusteczkę do kompletu. Wchodząc zerknął w lustro przy drzwiach i widać było, że robi to z satysfakcją. W wieku czterdziestu trzech lat był u szczytu powodzenia, zwłaszcza jeśli idzie o płeć piękną. Młodsze uważały, że nadal jest atrakcyjny i przystojny, starsze pociągała jego młodość. Jego uśmiech wyrażał pewność siebie i doświadczenie, w oczach igrały młodzieńcze jeszcze iskierki. Kruczoczarną czuprynę zaczesywał gładko do góry i miało się wrażenie, że nawet przy największym wietrze ani jeden włos nie zmieni swego miejsca. Obrócił się, patrząc prosto w oczy człowieka, nad którym wkrótce rozpęta się prawdziwa burza.
– Ale ja nie prosiłem, żebyś się podjął mojej sprawy – odezwał się Jack. – Nie dlatego, że nie chciałbym, ale po prostu nie stać mnie na twoją firmę.
Manny zajął miejsce na kanapie.
– Sprawę zlecił mi twój ojciec dziś rano.
– Słucham?
– Ojcu jest przykro, że będziesz cierpiał z jego powodu.
– Z jego powodu?
– A tak, Jack – przytaknął adwokat. – Czeka nas ciężki dzień. Wywleką cię z domu w kajdankach, załadują do suki, przewiozą na sygnale przez całe miasto, zakiblują jak jakiegoś meta i będziesz czekał na zmiłowanie w zaplutej celi. Wszystko dlatego, że jesteś synem Harry'ego Swytecka. Gdybyś nie był, pozwoliliby ci się zgłosić samemu na komisariat i pewnie zaraz wypuściliby za własnym poręczeniem lub, w najgorszym wypadku, po uiszczeniu symbolicznej kaucji. To polityka, bracie – wyjaśnił. – Twój ojciec wyraża z tego powodu ubolewanie.
– Czy chcesz przez to powiedzieć, że do oskarżenia doszło na tle politycznym?
– Niezupełnie, ale wszystko inne ma taki kontekst.
– Wspaniale… A więc to polityczni przeciwnicy mojego ojca przeczołgają mnie przez to wszystko?
– Obawiam się, że tak. Dzwoniłem już do prokuratora z pytaniem, czy wyrazi zgodę, żebyś sam się zgłosił, i w ogóle. Mowy nie ma. Chce urządzić całe przedstawienie. Potrzebny mu rozgłos. Twoja sprawa już stała się polityczną sensacją i ojciec o tym wie. Wie też, że od tego, jak się potoczy twój los, zależą wyniki wyborów.
– Czy to jest powód, że zjawiasz się u mnie? Żeby ojciec wygrał wybory?
– Wiem tylko tyle, ile usłyszałem od twego ojca, Jack.
Jack zmrużył oczy i spojrzał badawczo na rozmówcę, jakby chciał wyczytać prawdę z jego twarzy.
– Ojciec nie jest głupi, Manny, a ja go znam, a przynajmniej na tyle, żeby wiedzieć, iż nie chodzi wyłącznie o politykę. Znam też ciebie i wiem, że nie podjąłbyś się tej sprawy, gdybyś nie nabrał przekonania, że ojciec naprawdę chce mi pomóc. Więc po co ta szopka? Po co obaj udajecie, że chodzi o politykę, a nie o mnie? A ojciec co? Jest zbyt dumny, żeby to powiedzieć, czy po prostu boi się prawdy? Dlaczego, do cholery, nie zachowa się zwyczajnie jak ojciec i nie powie, że chce mi pomóc?
– A może to właśnie ci mówi? – odparł adwokat po prostu, ale jego wzrok wyrażał znacznie więcej.
Jack zmilczał. Słowa Manny'ego dały mu wiele do myślenia.
Z zadumy wyrwał go energiczny łomot do drzwi.
– Otwierać!
Jack odetchnął głęboko. Na jego twarzy pojawił się niewyraźny uśmiech.
– Tylko nie nastąp mi na odciski, Cardenal – rzekł I otworzył drzwi.
– Policja – detektyw Lonzo Stafford błysnął regulaminowo blachą. Jak zwykle miał na sobie granatową marynarkę i krzywił się w półuśmiechu. Obok stał detektyw Bradley. – Jesteś aresztowany – oznajmił Stafford z wyraźnym zadowoleniem – pod zarzutem zabójstwa Eddy'ego Gossa.
Jack był spięty, ale panował nad sobą. W myślach analizował sytuację. Manny chyba miał rację mówiąc, że urządzą całe przedstawienie, że nie odbędzie się to tak, jak myślał, spokojnie i w miarę uprzejmie. Przede wszystkim przyjechali wozem patrolowym, a nie autem Stafforda na zwykłych numerach. Nie wyłączyli nawet koguta. Niebieskie światło omiatało podwórko, ba, całą ulicę, i już tłumek gapiów wraz z gromadką reporterów zebrał się przed podjazdem. Dalej nie śmieli wejść, bo tam zaczynał się teren prywatny. Gdy tylko Jack stanął w drzwiach, tłum zaszumiał: „Patrzcie, to on!" i zaraz rozległ się terkot kamer i trzaskanie migawek.
– Masz prawo do odmowy zeznań – Stafford recytował formułę Mirandy. Jack nie zwracał na niego uwagi. Ocknął się dopiero, gdy Stafford rzucił do Bradleya – A teraz go zakuj.
– Co? – mimo wszystko Jack nie chciał uwierzyć.
– Kajdanki – powtórzył Stafford. Widać było, że sprawiło mu to przyjemność.
– Nie ma potrzeby, nie zamierzam stawiać oporu…
– A, skoro tak – uciął detektyw – to skujemy ci ręce z przodu, zamiast na plecach.
Nie protestował, rozumiał, że nie ma sensu. Posłusznie wyciągnął ręce, Bradley ze szczękiem zacisnął stalowe bransoletki.
– Jedziemy! – rozkazał Stafford.
Jack wyszedł na ganek. Obrócił się i niepomny, że ma kajdanki, wyciągnął rękę, żeby zamknąć drzwi. Żelazo boleśnie wbiło się w ręce. Zmartwiał widząc Cindy. Stała przy schodach, owinięta w jego szlafrok, wystraszona i przerażona patrzyła na niego i jego zakute dłonie.
– Bądź pod telefonem – rzucił na pożegnanie. Nie był już taki pewny, że wróci do domu zaraz po południu. Cindy skinęła głową, że usłyszała. Jack zatrzasnął drzwi.
Stafford z Bradleyem wzięli go pod ręce i poprowadzili do wozu policyjnego. Jack milczał, patrzył przed siebie, starał się wyglądać obojętnie, ani zawstydzony, ani tym bardziej winny. Zdawał sobie sprawę, że ciekawscy sąsiedzi patrzą, a kamery rejestrują każdy ruch. Modlił się w duchu, żeby Cindy nie przyszło do głowy wyjrzeć przez okno.
Manny usiadł obok Jacka na tylnym siedzeniu, obaj policjanci zajęli miejsca z przodu, Bradley za kierownicą. Ruszył wolno. Tłum rzucił się, żeby jeszcze raz zerknąć na adwokata, którego oskarżono o morderstwo klienta. Jack stawał się sławny, oto zaczynało się jego „pięć minut".
Читать дальше