– Masz coś dla mnie?
– Trupa, ale co za adres! – szef wydziału morderstw był wyraźnie ucieszony – East Adams Street 409, mieszkania 217!
– Bogu niech będą dzięki… – Stafford znał ten adres lepiej niż wszyscy. Uśmiechnął się z zadowoleniem. – Jadę. – Ruszył do wyjścia, ale szef go zatrzymał.
– Lon – rzekł, zamykając za sobą drzwi. – Wiem, co czułeś, gdy wypuścili tego skurwysyna – spojrzał detektywowi głęboko w oczy – i chcę, abyś miał świadomość, że w tym wypadku złego słowa nie powiem, jeśli nie znajdziesz winnego.
Stafford zmilczał, ale widać było, że całkowicie zgadza się z szefem, ten zaś zatrzymał się jeszcze w drzwiach.
– Jest coś jeszcze – rzekł cicho – zaraz po sąsiadce Gossa zadzwonił jeszcze ktoś, nie podając nazwiska. Telefonował zresztą z automatu, więc nie dało się go namierzyć. Powiedział tylko, że mniej więcej o tej samej porze, kiedy klient dostał w czapę, z mieszkania Gossa wychodził ktoś w mundurze policyjnym.
Stafford zmarszczył czoło.
– Oczywiście, to nic pewnego – ciągnął szef – ale nie można wykluczyć, że w sytuacji, w której przysięgli nie dali Gossowi tego, co mu się należało, któryś z naszych postanowił wziąć sprawę w swoje ręce. Co do mnie, to nie byłbym tym specjalnie zdziwiony. Znamy się nie od dziś, więc wiesz, o co chodzi. Nie zależy mi na tym, żebyś złapał zabójcę, masz przede wszystkim ukręcić łeb plotkom.
– Wygląda na to, że ten drugi telefon prowadzi donikąd – Stafford w lot zrozumiał intencje szefa.
– Właśnie. A teraz jedź już i pozdrów ode mnie Eddy'ego Gossa.
Obaj ruszyli do wyjścia, uśmiechając się do siebie z pełnym zrozumieniem.
– Cześć, Lon – rzucił detektyw Jamahl Bradley do partnera. Przy stu dziewięćdziesięciu centymetrach wzrostu musiał wręcz zgiąć się wpół, żeby przejść pod żółtą plastikową taśmą ze znakami policyjnymi, przegradzającą klatkę schodową przy mieszkaniu Gossa. Policjanci zabezpieczyli już cały budynek, przy obu wejściach ustawiono posterunki. Drzwi do mieszkania 217 stały otworem. Zwłoki w korytarzu przykryto żółtą płachtą. Przez jedyne okno sączył się blady świt. Ciszę przerywały tylko krótkie meldunki dobiegające z głośników policyjnych radiostacji.
Stafford ubrany był jak zwykle w białą koszulę, czerwony krawat i wyświechtaną dwudziestoletnią granatową marynarkę – „mundur wyjściowy", jak mawiał, czyniąc aluzję do lat spędzonych w marines.
– Później nie mogłeś? – skarcił Bradleya, na co ten odpowiedział nader niechętnym spojrzeniem, co razem dawało wymowne świadectwo wzajemnego stosunku między młodym Murzynem a starym wyjadaczem. Ale brak szacunku był pozorny. W istocie obaj cenili i siebie, i współpracę, choć uwielbiali prawić sobie złośliwości. Teraz też Bradley nie zmarnował okazji.
– Na twoim miejscu cieszyłbym się, że w ogóle tu jestem – zasyczał. – Twoja córka za nic nie chciała wypuścić mnie z łóżka. Podoba jej się mój czarny tyłek.
W normalnych warunkach, po tak niewybrednym żarcie, Stafford zrobiłby piekło. Teraz jednak puścił to mimo uszu. Z całą uwagą oglądał od progu wnętrze mieszkania. Zapisywał w myślach szczegóły, za chwilę bowiem zjawią się „szczury z laboratorium" i przewrócą wszystko do góry nogami, zdejmując odciski palców, zabezpieczając ślady krwi i zbierając wszystko, co tylko się da.
– Idziemy – rzekł, gdy już obejrzał wszystko, co było do obejrzenia.
– Dokąd?
– Trzeba odwiedzić Jacka Swytecka, zanim wysłucha porannych wiadomości w radiu.
– A czemu? – Bradley jakby nie zrozumiał.
– Bo tego wymaga sprawiedliwość – na ustach Stafforda pojawił się ledwie widoczny uśmiech. – Nie mogę się doczekać, żeby zobaczyć minę tego pyszałka, gdy powiem mu, że właśnie byłem u jego klienta i że widziałem ledwie połowę jego obrzydliwej mordy, bo druga połowa spływała ze ściany.
Bradley też się uśmiechnął pod nosem. Wiedział, bo wszyscy w Komendzie wiedzieli, że Jack Swyteck wręcz zeszmacił Stafforda w czasie rozprawy.
– Dobra, ja prowadzę – zakończył wymianę zdań.
Była siódma, gdy ruszyli spod domu Gossa, i właśnie zaczynał się poranny szczyt na ulicach. Na szczęście ich pas ruchu był luźny, więc już po kwadransie byli na miejscu. Zaparkowali na podjeździe. Stafford wysiadł pierwszy. Zapukał mocno trzy razy do drzwi i czekał. Cisza. Widząc samochód Jacka przed domem, zapukał jeszcze raz, mocniej. Obaj z Bradleyem zaczęli nasłuchiwać i spojrzeli na siebie z zadowoleniem, gdy po drugiej stronie drzwi dał się wreszcie słyszeć ruch.
Jack człapał do drzwi. Wyrwany ze snu, ledwie widział na oczy. Powieki miał spuchnięte, włosy zmierzwione. Bez kapci, nie narzucił nawet koszuli, był tylko w spodenkach gimnastycznych. Ziewnął, odsunął zasłonę w oknie przy drzwiach. Zdziwił się widząc na podjeździe beżowego sedana, a już wręcz zaskoczył go widok Lonza Stafforda, za którym stał jego młody partner. Jack zapamiętał go z kasety z przesłuchania Gossa. Bradley sprawiał wrażenie jeszcze wyższego i potężniejszego niż w telewizorze. Miał mocny kark atlety, włosy po bokach krótko przycięte, a na górze ostrzyżone równo na płask, przez co głowa przypominała kształtem gumkę do wycierania na końcu ołówka. Czarnoskóry detektyw patrzył właśnie na mustanga. Jackowi serce zaczęło bić szybciej. Na szczęście – stwierdził z ulgą – dach był złożony i policjant nie zauważył cięcia. Odsunął łańcuch i otworzył drzwi.
– Dzień dobry – rzekł Stafford obojętnym tonem.
– W istocie, dzień się już zaczął.
– Chcielibyśmy porozmawiać.
– O czym?
– Możemy wejść?
– A o czym? – powtórzył Jack bardziej stanowczo.
– O Eddym Gossie – odparł Stafford z kamienną miną.
– To nie ma o czym rozmawiać – pokręcił głową Jack. – Nie pracuję już w Instytucie i nie jestem jego adwokatem.
– Goss nie żyje.
– Co? – Jacka zamurowało.
– Goss nie żyje – powtórzył detektyw, jakby z satysfakcją. – Zwłoki znaleziono w mieszkaniu kilka godzin temu. Zabójstwo.
– Jesteś pewien?
– Widziałem w życiu niejednego trupa – odparł Stafford – i wiem, kiedy mam do czynienia z zabójstwem. Teraz możemy wejść?
– Proszę.
– To znaczy: możemy?! – Detektyw udał, że nie zrozumiał.
– Przecież mówię: proszę.
– Chodzi o to, że masz prawo odmówić…
– Daj spokój – zirytował się Jack. – Wchodźcie już – przepuścił obu przodem.
Gdyby funkcjonariusz wydziału morderstw zapukał o tej porze do któregoś z klientów Swytecka – myślał Stafford nie bez pewnego rozbawienia – to adwokat z miejsca by go przepędził. To śmieszne, że prawnicy nie stosują się do własnych rad.
– Siadajcie – Jack usunął plik gazet z kanapy.
Stafford obserwował go uważnie. Jack miał kanciaste ruchy i wyglądał na zdenerwowanego. Detektyw zwrócił też uwagę na świeże zadrapania na gołych plecach młodego mężczyzny. Kobieta – pomyślał. Ale na klatce piersiowej Jacka też widniało zadrapanie. Musiałaby to być dość agresywna sztuka. Co więcej, na lewej ręce widać było jeszcze głębszą ranę, jakby od noża. A czegoś takiego nie robi chyba żadna normalna kobieta.
– To paskudna sprawa – skomentował, zajmując miejsce na kanapie.
Jack spostrzegł, co obserwuje detektyw, i poczuł w ręce ból znacznie dotkliwszy niż w chwili, gdy zranił się nożem do steków. A poza tym wyglądało to teraz znacznie gorzej. Wszystko wyglądało znacznie gorzej niż w nocy. Jest trup i dwaj wścibscy detektywi, którzy już zaczęli węszyć.
Читать дальше