– Do diabła, sam już nie wiem, co mam myśleć – odrzekł. – Chodzi o to, że on jest prokuratorem okręgowym i ma prawo robić, co tylko mu się żywnie podoba, tak? Jednak mnie gówno to obchodzi; jak dla mnie, może być samym gubernatorem… Jeżeli to jego sprawka, odpowie mi za to. W tym czasie proszę cię tylko, byś go unikała. Dobrze?
Byłam pewna, że Bill nie odezwie się do mnie. Wiedział, co Abby powiedziała o nim, i wiedział, że ja także byłam przy tym obecna.
– I jeszcze jedno – dodał Marino, zapinając płaszcz i stawiając kołnierz. – Jeżeli jesteś na mnie wkurzona, to niech tak będzie, twoje prawo. Wczoraj wieczorem tylko wykonywałem swoją pracę; jeśli uważasz, że sprawiło mi to przyjemność, grubo się mylisz.
Odwrócił się, słysząc za plecami ciche kaszlnięcie; w drzwiach mego gabinetu stał Wingo z rękoma w kieszeniach eleganckich białych spodni.
Na twarzy Marino pojawiło się obrzydzenie. Grubiańsko przepchnął się obok chłopaka i wyszedł na korytarz.
Wingo, nerwowo spoglądając za nim, podszedł do mego biurka. Ze zdenerwowania brzęczał miedziakami w kieszeni.
– Um… pani doktor? Na dole czekają jacyś dziennikarze…
– Gdzie jest Rose? – spytałam, zdejmując okulary. Piekły mnie oczy.
– Chyba w toalecie… Um… chce pani, żebym im kazał się wynosić?
– Wyślij ich na drugą stronę ulicy – odparłam z lekką irytacją. – Tak samo jak wszystkich innych.
– Jasne – mruknął, lecz nie ruszył się z miejsca. Najwyraźniej coś jeszcze leżało mu na wątrobie; znowu zabrzęczały miedziaki w jego kieszeni.
– Coś jeszcze? – zapytałam, siląc się na spokój.
– Taak, coś mnie ciekawi – odrzekł. – Chodzi o komisarza… o Amburgeya. Czy on nie jest przypadkiem zaciętym wrogiem palaczy i nie obnosi się z tym wszędzie? To on czy też pomyliłem go z kimś innym?
Przyjrzałam mu się uważnie; zupełnie nie mogłam zrozumieć, po co mu ta informacja.
– Tak, jest zagorzałym wrogiem palenia i często publicznie daje temu wyraz.
– Tak też myślałem. Zdawało mi się, że słyszałem parę jego przemówień na ten temat, ale nie byłem pewny. Obiło mi się o uszy, że od przyszłego roku chce zabronić palenia w budynkach należących do Departamentu Zdrowia Publicznego.
– To prawda – odpowiedziałam, czując, że ponosi mnie złość. – O tej porze w przyszłym roku twoja szefowa będzie paliła papierosy na chodniku, w deszczu, niczym jakaś nastolatka kryjąca się przed rodzicami. – Przyjrzałam mu się z zainteresowaniem. – Czemu pytasz?
Ale Wingo tylko wzruszył ramionami.
– Po prostu byłem ciekawy. – Jeszcze raz poruszył barkami. – Zakładam, że sam kiedyś palił i nawrócił się czy coś w tym stylu?
– Wedle moich informacji, Amburgey nigdy w życiu nie miał papierosa w ustach – odparłam.
Znowu odezwał się telefon stojący na moim biurku, a gdy podniosłam wzrok, Wingo już wyszedł.
Pomijając wszystko inne, Marino nie mylił się co do pogody. Kiedy tego popołudnia jechałam do Charlottesville, niebo zrobiło się błękitne, a jedyną oznaką porannej niepogody była mgła unosząca się nad pastwiskami ciągnącymi się wzdłuż drogi.
Gnębiły mnie oskarżenia Amburgeya; chciałam na własne uszy usłyszeć to, o czym powiedział mu doktor Spiro Fortosis. Taki przynajmniej był oficjalny powód mojej wizyty u specjalisty od psychologii klinicznej i psychiatrii. Ale miałam jeszcze jeden – znaliśmy się od początków mojej zawodowej kariery i nigdy nie zapomniałam, że zaprzyjaźnił się ze mną podczas pierwszych nieprzyjemnych miesięcy, gdy zaczęłam jeździć na ogólnonarodowe zebrania patologów, na których nie znałam żywej duszy. Rozmowa z nim była najlepszą formą terapii – poza pójściem do psychologa – jaką mogłam sobie wyobrazić.
Znalazłam go na korytarzu czwartego piętra, w ceglanym budynku, w którym mieścił się jego departament. Na mój widok uśmiechnął się szeroko i powitał mnie ojcowskim uściskiem, po czym delikatnie pocałował w czubek głowy.
Był starszy ode mnie o piętnaście lat; od wielu lat pracował jako wykładowca psychiatrii i medycyny sądowej na uniwersytecie. Białe jak śnieg włosy zawijały mu się dokoła uszu, a oczy błyszczały dobrocią zza szkieł okularów. Jak zwykle miał na sobie ciemny garnitur, białą koszulę i wąski krawat w prążki, który tak dawno temu wyszedł z mody, że wszyscy już o tym zapomnieli i znowu był na topie. Odkąd pamiętam, Spiro uosabiał dla mnie „miejskiego lekarza” z płócien Normana Rockwella.
– Właśnie przemalowują mój gabinet – wyjaśnił, otwierając ciemne drzwi przy końcu korytarza. – Jeżeli więc nie masz nic przeciwko temu, że potraktuję cię jak pacjenta, siądziemy tutaj.
– W tej chwili czuję się zupełnie tak, jak jeden z twoich pacjentów – odparłam, gdy zamknął za nami drzwi.
Przestronny pokój urządzony był na podobieństwo salonu; usiadłam na beżowej skórzanej kanapie i rozejrzałam się dokoła. Na ścianach wisiały blade, abstrakcyjne akwarele i kilka roślin doniczkowych. Brakowało czasopism, książek i telefonu. Po obu stronach stołu stały lampy, a żaluzje były przysłonięte akurat na tyle, by słońce nie raziło nas w oczy, a łagodnie oświetlało całe pomieszczenie.
– Jak się czuje twoja mama? – spytał Fortosis, przyciągając sobie bujany fotel.
– Żyje. Coś mi się zdaje, że przeżyje nas wszystkich.
Uśmiechnął się lekko.
– Zawsze tak myślimy o naszych matkach, lecz niestety bardzo rzadko mamy rację.
– A jak tam twoja żona i córka?
– Doskonale. – Przyjrzał mi się uważnie. – Wyglądasz na przemęczoną, Kay.
– Bo tak właśnie się czuję.
Milczał przez dłuższą chwilę.
– Prowadziłaś zajęcia fakultatywne na VMC – odezwał się łagodnie. – Zastanawiałem się, czy przypadkiem nie spotkałaś tam kiedyś Lori Petersen.
Bez zbędnych wstępów opowiedziałam mu to, do czego nie przyznałam się jeszcze nikomu innemu. Musiałam to z siebie wyrzucić.
– Spotkałam ją tylko raz – rzekłam. – A w każdym razie jestem prawie pewna, że to była ona.
Bezustannie wysilałam pamięć, szczególnie podczas długich dojazdów do domu i do pracy albo gdy doglądałam w ogrodzie moich róż. Widziałam wtedy przed oczyma twarz Lori Petersen i usiłowałam dopasować ją do niezliczonej ilości twarzy młodych studentów na VMC, którzy gromadzili się wokół mnie w laboratoriach albo siedzieli przede mną na sali wykładowej. Byłam pewna, że gdy po raz pierwszy zobaczyłam jej zdjęcia, w domu w Berkley Downs, poznałam ją.
W zeszłym miesiącu prowadziłam wykład pod tytułem „Kobiety w medycynie”. Pamiętam, jak stałam za katedrą i spoglądałam w morze młodych twarzy na audytorium w college medycznym. Studenci przynieśli ze sobą drugie śniadania i siedząc wygodnie na miękkich fotelach, jedli kanapki i pili soki. Nie było w tym nic niezwykłego; wykład jak każdy inny.
Nie byłam zupełnie pewna, ale wydaje mi się, że Lori była jedną z kilku dziewcząt, które podeszły do mnie po wykładzie, by zadać mi kilka pytań. Jak przez mgłę pamiętam atrakcyjną blondynkę w białym fartuchu, o zielonych, poważnych oczach. Zapytała, czy naprawdę uważam, że kobieta może pogodzić życie rodzinne z karierą tak wymagającą czasu i poświęcenia, jak kariera lekarza. Zapamiętałam to, bo nie od razu odpowiedziałam na jej pytanie; mnie samej udało się to tylko w pięćdziesięciu procentach.
Obsesyjnie odgrywałam w myślach tę scenę, jakbym mogła zobaczyć jej twarz w pełnej ostrości, jeżeli tylko dostatecznie mocno się skupię. Czy to naprawdę Lori Petersen rozmawiała ze mną tamtego dnia? Już chyba nigdy nie będę w stanie przejść korytarzem VMC, nie oglądając się za blondynkami w lekarskich fartuchach. Nie wydaje mi się, bym ją znalazła.
Читать дальше