Typowe. Przecież mieszka i pracuje w społeczności akademickiej, a tu chyba każdy uważa, że wszystko wie najlepiej.
– Profesorze, spróbujmy załatwić to jak należy… – Zdawała sobie sprawę, że uchyla drzwi, które pewnie powinny pozostać zatrzaśnięte, ale w tej chwili nie widziała innego wyjścia. Naprawdę nie chciała, by ten półobłąkany profesor pchał się z butami w te poszukiwania warte zachodu czy niewarte.
Lepiej dać mu posmakować rzeczywistości i mieć to już z głowy, pomyślała.
Z doświadczenia wiedziała, że przez kulturę popularną ludzie – niestety – mają wyidealizowany obraz pracy śledczej. Kiedy się przekonują, że w rzeczywistości to żmudna papierkowa robota i solidne, chłodne analizowanie szczegółów i faktów, zwykle rezygnują z uczestnictwa w dochodzeniu i ochoczo wracają do swojego stałego zajęcia.
Przelotnie zerknęła na zbiór dokumentów na biurku. Właśnie zamierzała zadzwonić na posterunek policji na dworcu autobusowym w Bostonie i poprosić o nagrania z monitoringu z nocy zniknięcia Jennifer i momentu kupna biletu. Westchnęła w duchu. Cóż, teraz to musi kilka godzin poczekać.
– W porządku, profesorze – powiedziała. – Pojadę zadać kilka pytań, może pan się ze mną zabrać. Na przyszłość jednak, kiedy będzie pan miał jakieś pomysły, proszę najpierw do mnie zadzwonić, zanim pan się tu zjawi. I koniec z tym prywatnym śledztwem. Nie chcę, żeby pan śledził ludzi. Nie chcę, żeby pan kogokolwiek przesłuchiwał. Nie chcę, żeby pan w ogóle się tym zajmował. Musi mi pan to obiecać.
Adrian się uśmiechnął.
Żałował, że Cassie i Brian nie słyszą, jak pani detektyw robi to skromne ustępstwo. Nie było ich. Trudno. Może nie muszą wszystkiego słyszeć, żeby rozumieć sytuację.
– Myślę, że ma to sens – powiedział spokojnie.
Niczego nie obiecał, ale to stwierdzenie wyraźnie zadowoliło panią detektyw. Z przyjemnością użył słowa „sens”. Wkrótce zapewne przestanie dostrzegać sens w czymkolwiek, ale do tego czasu ani myślał tracić go z oczu.
– Ostrzegam – powiedziała Terri. – Proszę odzywać się tylko, jeśli pana o coś spytam. Jest pan tu po to, żeby obserwować. Mówić będę ja.
Spojrzała na siedzącego obok starca. Przytakiwał na zgodę, ale tak naprawdę nie oczekiwała, że będzie przestrzegał jej reguł. Popatrzyła na dom, przed którym parkował mały beżowy samochód. W wieczornym zmroku wszystkie cienie wydawały się szersze. Kilka zapalonych wewnątrz świateł walczyło z zapadającą nocą. Z jednego pokoju sączyła się metaliczna szara poświata telewizora. Za cienką zasłoną w oknie salonu poruszała się jakaś postać.
– No dobrze, profesorze. To praca śledcza w najprostszym wydaniu. Żadnego przystojnego aktora jasnowidza prowadzącego dochodzenie. Ja zadaję pytania. On odpowiada. Czasem mówi prawdę, czasem pewnie kłamie. Tak dozuje jedno i drugie, żeby nie narobić sobie kłopotów. Proszę uważnie słuchać i tyle.
– Tak po prostu zapukamy do drzwi? – spytał Adrian.
– Tak.
– Wolno nam?
– Tak. To notowany przestępca. Jego kurator dał nam zielone światło. Wolfe nie może nic na to poradzić. Gdyby zaczął podskakiwać, tylko przysporzyłby sobie kłopotów. A niech mi pan wierzy, profesorze, nie chce kłopotów, jakich mogłabym mu narobić.
Adrian skinął głową. Rozejrzał się przekonany, że Brian jest w pobliżu. Ilekroć zdarzało się coś, co miało choćby luźny związek z prawem, brat albo się zjawiał, albo w uchu Adriana rozbrzmiewał jego głos, udzielający prawniczych porad. Ciekawe, czy Brian stanąłby po stronie pani detektyw – czy też jego skrajnie liberalne poglądy kazałyby mu bronić przestępcy seksualnego.
– Chodźmy – zdecydowała wreszcie Terri. – Element zaskoczenia… Proszę trzymać się tuż za mną.
Pchnęła drzwi samochodu i szybko ruszyła przez ciemność. Słyszała, że Adrian usiłuje za nią nadążyć. Zatrzymała się przy drzwiach domu i załomotała w nie pięścią.
– Policja! Otwierać!
Szuranie wewnątrz domu. Po kilku sekundach drzwi otworzyły się i kilkanaście lat starsza od Adriana kobieta spojrzała przez ciemność na panią detektyw i jej towarzysza. Była otyła, włosy miała nieuczesane, siwe; w jednych miejscach wydawały się sztywne, twarde, a w innych cienkie, miękkie. Nosiła grube okulary, jak jej syn.
– O co chodzi? – spytała i nie czekając na odpowiedź, dodała: – Oglądam swoje seriale. Dlaczego nie zostawicie nas w spokoju?
Detektyw Collins przecisnęła się koło niej do sieni.
– Gdzie Mark? – rzuciła.
– W domu.
– Muszę z nim porozmawiać.
Terri dała Adrianowi znak, żeby do niej dołączył, i weszła zdecydowanym krokiem do małego salonu.
W powietrzu wisiał lekki zapach stęchlizny, jakby rzadko otwierano tu okna, ale sam pokój był czysty i schludny. Ręcznie szydełkowane narzuty leżały na podniszczonych, wytartych meblach. Kontrastował z nimi wielki nowoczesny telewizor o wysokiej rozdzielczości; zajmował prawie pół pomieszczenia, na stojaku szwedzkiej produkcji. Przed ekranem ustawiono dwa wysłużone fotele z regulowanym oparciem. Właśnie – przy ściszonym dźwięku – leciał odcinek Seinfelda. Przy jednym z foteli Adrian dostrzegł dużą miękką torbę wypchaną włóczką i druty do robótek. Na ścianie wisiały zdjęcia w ramkach; dawało się na nich prześledzić upływ czasu – ukazywały rodziców z dzieckiem, od jego wczesnych lat do współczesności. Matka-ojciec-dziecko, matka-ojciec-dziecko, matka-ojciec-dziecko i tak do momentu, kiedy dziecko miało jakieś dziewięć lat; wtedy ojciec zniknął z fotografii. Ciekawe, czy odszedł na skutek śmierci, czy rozwodu. Poza tym wszystko wydawało się najzupełniej normalne i przeciętne – niegodne uwagi pod każdym względem prócz jednego. Z jakiegoś powodu, całkowicie ukrytego w zwyczajności tego domu, to dziecko wyrosło na przestępcę seksualnego.
Adrian stwierdził, że ten pokój ma w sobie dużo więcej zagadek niż odpowiedzi. Zastanawiał się, czy detektyw Collins też to spostrzegła. Wydawała się zdecydowana, wymagająca, a jej sztywne żądania, jak sądził, były obliczone jedynie na to, żeby zrobić wrażenie.
Za ich plecami kobieta poczłapała na poszukiwania syna. Na ekranie Kramer i Elaine gorąco namawiali Jerry'ego do czegoś, na co nie miał ochoty. Druty leżały na fotelu, tam gdzie kobieta je zostawiła. Adrian czuł, że coś się gotuje.
– Bądź czujny – szepnęła Terri.
Odwróciła się i zobaczyła Marka Wolfe'a w korytarzu prowadzącym do małego aneksu jadalnego i kuchni.
– Nie zrobiłem nic złego – tak brzmiały jego pierwsze słowa. A potem: – Kto to? – Wskazał na Adriana.
Przed posiłkiem musiała ćwiczyć. Kobieta weszła do pokoju i kazała jej wstać z łóżka. Jennifer najpierw robiła pajacyki, potem brzuszki, a na koniec biegała w miejscu – trochę jak na wuefie w podstawówce, tylko bez liczenia na głos.
Po wszystkim pot jej ściekał z czoła i ciężko dyszała; nie rozumiała, dlaczego kazali ćwiczyć, ale to na pewno dobrze na nią podziałało. Pojęcia nie miała, czemu chcą, żeby w ogóle robiła cokolwiek, co mogło poprawić jej kondycję – ale jeśli na tym korzysta, nieważne, czy to ma jakiś cel. Mało tego, kiedy kobiet stwierdziła: „Na razie wystarczy”, Jennifer wykonała jeszcze pięć szybkich głębokich skłonów. Chciała się rozciągnąć. Liczyła, że to się przyda. Kobieta wtedy rzuciła ostro: „Powiedziałam, dość!” Jennifer bez słowa wdrapała się z powrotem na łóżko, z cichym brzękiem łańcucha na szyi, i w nagrodę dostała kolację.
Читать дальше