– Dobrze się pan czuje, profesorze?
Otworzył oczy.
– Tak. Przepraszam, pani detektyw…
– Na chwilę jakby się pan wyłączył.
– Tak?
– Tak.
Adrian spojrzał na nią pytająco.
– Jak długo byłem…
– Ponad minutę. Może dwie.
Adrian pomyślał, że to niemożliwe. Zamknął oczy tylko na sekundę. Nie dłużej.
– Dobrze się pan czuje, profesorze? – powtórzyła Terri. Starała się usunąć ze swojego głosu wszelkie ślady ostrego tonu policjantki i mówić bardziej jak matka pochylona nad gorączkującym dzieckiem.
– W porządku. Nic mi nie będzie.
– Mam inne wrażenie. Nie moja sprawa, ale…
– Dostałem nowe leki. Dopiero się do nich przyzwyczajam.
Nie sądził, że detektyw Collins uwierzy.
– Może powinien pan porozmawiać ze swoim lekarzem. Gdyby prowadził pan samochód i nagle…
Adrian wszedł jej w słowo.
– Przepraszam. Proszę dać mi zebrać myśli. Na czym stanęliśmy?
Terri chciała dokończyć swój wykład o niebezpieczeństwach prowadzenia samochodu w jego stanie. Ale ugryzła się w język i wróciła do głównego wątku.
– Jennifer… i dlaczego mielibyśmy…
– Oczywiście. Jennifer. Oto, do czego zmierzam: prawie każdy znany nam obojgu scenariusz kończy się prostym rozwiązaniem złożonego równania. Śmiercią. Dlatego, z punktu widzenia naukowca, nie ma większego sensu rozpatrywać tych wariantów, nawet jeśli to one są najbardziej prawdopodobne, bo dają straszny wynik końcowy. Trzeba więc spojrzeć na to z drugiej strony. Czy jest jakieś równanie, którego rozwiązaniem byłoby życie?
– Nadal słucham.
– Tak, oczywiście. A zatem, co wiemy… – Adrian urwał i zastanowił się, co właściwie wie. Spojrzał na Terri Collins i zauważył, że lekko wysunęła się do przodu na krześle. W tej samej chwili poczuł, że coś napiera na niego z boku. Pragnął tam spojrzeć. Okazało się jednak, że nie musi, bo żona objęła go ramieniem i szepnęła z naciskiem: „Tu nie chodzi o Jennifer… chodzi o to: czym jest, nie: kim jest. Powiedz jej…” -Tak też zrobił. – Pani detektyw, może to rodzaj przestępstwa, w którym nie chodzi o konkretną osobę, tylko o określony typ osoby.
Terri powoli wyjęła notes. Miała wrażenie, że profesor poruszył się niespokojnie w fotelu. Teraz siedział zgarbiony, jakby wytrącony z równowagi; mówił jednak z sensem.
– Co wiemy: szesnastolatka zostaje uprowadzona z ulicy. Wszystkie informacje, jakie zebrała pani o Jennifer i jej rodzinie, tak naprawdę nie grają roli, prawda? Musimy ustalić dwie rzeczy: dlaczego ktoś szukał osoby takiego typu i czemu właśnie w tej dzielnicy. Potem trzeba się zastanowić, dlaczego wybór padł na Jennifer. Wiemy, że w samochodzie siedzieli mężczyzna i kobieta. W grę wchodzi więc bardzo wąski zakres przestępstw, z których większość kończy się morderstwem. – Mówił znów stanowczym, akademickim, pewnym głosem. Pamiętał ten ton z setek tysięcy godzin w salach zajęć. Znał go tak dobrze jak swoje ulubione poezje, sonety Szekspira czy wiersze Frosta. Czuł się dużo lepiej, wiedząc, że to, co w nim zanikało, teraz powraca.
– Ale jeśli kończy się morderstwem…
– Powiedziałem tylko, że tak się kończy.
– Ale…
– Musimy w tym przeszkodzić.
– Jak?
– Jest tylko jeden sposób. Przyjąć, że celem uprowadzenia jest coś innego niż morderstwo. Że obecność Jennifer ma znaczenie niepowiązane z tym, jaki koniec ją czeka. Nam pozostaje ten cel zidentyfikować i pójść jego tropem. W przeciwnym razie równie dobrze możemy czekać, aż znajdą ciało. – Po chwili wahania poprawił się. – Nie ciało. Jennifer.
– W porządku. Jaki może być ten cel?
Adrian poczuł, że żona szturchnęła go łokciem i ścisnęła za ramię. Spojrzał w bok i miał wrażenie, że pożyczona od znajomego Encyklopedia morderstwa na jego oczach wzniosła się w powietrze i nagły gwałtowny podmuch zaczął przewracać stronice.
Makbet, pomyślał. Ta scena, kiedy lady Makbet przywidziało się narzędzie zbrodni. „Czy widzę sztylet przed sobą?” Tylko że tutaj, przed nim, wisiało hasło w książce dokumentującej nieprzerwane pasmo zbrodni i tragedii.
– Mam pewien pomysł – powiedział Adrian. – Może jedyny.
Tego wieczoru Terri Collins wróciła do domu przekonana, że Adrian zupełnie zwariował i że szaleństwo to w tej sytuacji prawdopodobnie jedyne realistyczne wyjście.
Ledwie pchnęła drzwi, dwójka jej dzieci wyskoczyła jak z procy sprzed telewizora. Natychmiast zasypał ją grad dziecięcych potrzeb i żądań – większość wiązała się z koniecznością wysłuchania relacji o tym, co działo się w szkole, na placu zabaw albo na lekcji czytania. To było trochę tak, jakby ktoś wszedł do kina w trakcie filmu i w skupieniu starał się wychwycić dość szczegółów, by odtworzyć przegapione wydarzenia niezbędne do tego, aby zrozumieć fabułę. Laurie – jej przyjaciółka i opiekunka do dzieci – krzątała się w kuchni przy zlewie pełnym naczyń i wykrzyknęła coś – po części powitanie, a po części pytanie, czy Terri jest głodna. Terri podziękowała za jedzenie.
– Aresztowałaś jakichś bandytów? – spytał starszy z dwójki dzieci, ośmiolatek rozpierany chłopięcą energią.
Jego siostra, dwa lata młodsza i tak cicha, jak on był głośny, jedną ręką uczepiła się nogi mamy, a drugą wymachiwała kolorowym rysunkiem.
– Nie, dzisiaj nie – odpowiedziała Terri. – Może jutro się uda. Albo pojutrze.
– Prawdziwych bandytów?
– Jak zawsze. Tylko tych najgorszych.
– To dobrze. – Ośmiolatek oderwał się od niej i wrócił na swoje miejsce przed telewizorem.
Terri patrzyła, jak synek idzie przez pokój. W każdym geście chłopca, w tonie, jakim wypowiadał każde słowo, w każdej minie szukała śladów jego ojca. Czuła się trochę tak, jakby miała w domu odbezpieczony granat. Nie wiedziała, jakie cechy syn odziedziczył po jej byłym mężu, ale to ją przerażało. Genetyka potrafi być okrutna. Mały już miał swobodny uśmiech ojca i jego niewymuszony urok – wszyscy go lubili, w szkole i na osiedlu.
Bała się, że to tylko pozory, że wyrośnie na czarującego potwora jak jego ojciec. Ten przy ludziach zawsze chodził uśmiechnięty, wyluzowany, dowcipkował, ale gdy tylko zostawali sami, stawał się ponury, zamknięty w sobie i zaczynał ją tłuc. Tej części jej życia nie poznał nikt. To była tajemnica i kiedy Terri uciekła, zostawiła za sobą wiele osób, rodzinę, przyjaciół, znajomych z pracy, którzy na pewno dociekali: „Jak to możliwe?” i „Przecież to bez sensu”.
Sęk w tym, że to miało sens. Tylko o tym nie wiedzieli.
Patrzyła na swojego syna, gdy klapnął na fotel i sięgnął po książkę z obrazkami. Zastanawiała się: Czy uciekłam wystarczająco wcześnie? Myśl, że jej były mąż mógł zaszczepić dziecku jakąś infekcję, która jak dżuma czekała w uśpieniu na właściwy moment, by z furią zaatakować, nie dawała jej spać po nocach. Dzień w dzień czekała na telefon ze szkoły, na głos w słuchawce: „Zdaje się, że mamy problem”. I co wieczór, gdy takiego telefonu nie było, czuła ulgę i od nowa zaczynała się bać, że zadzwonią jutro.
Udało jej się uciec; spakowała się i wyszła, kiedy był przez kilka godzin zajęty. Zachowała ostrożność. W poprzedzających ucieczkę tygodniach nie dawała po sobie poznać, co planuje, ostentacyjnie trzymała się nudnej rutyny, tak by niczego się nie spodziewał. Zostawiła wszystko oprócz garści pieniędzy i dzieci. Resztę mógł sobie zabrać. Nie zależało jej.
Читать дальше