– Bum! – szepnęła Linda. Dość głośno, by wychwyciły to mikrofony, choć ledwo ledwo.
Powoli opuściła kurek. Przerysowanymi ruchami odsunęła pistolet od twarzy Numeru 4 i schowała go pod skafander.
– Koniec posiłku – oznajmiła głośno.
Wyjęła resztki pomarańczy z dłoni Numeru 4 i podniosła tacę z jej kolan. Dreszcz przeszedł dziewczynę od stóp do głów. Miała nadzieję, że kamery to złapały. Strach dobrze się sprzedaje.
Niespiesznie, z cichym, wytłumionym odgłosem kroków na twardym cemencie, wyszła z pokoju. Numer 4 została sama na łóżku.
W reżyserce piętro wyżej Michael uśmiechał się szeroko. Na liście dyskusyjnej wrzało. Dużo opinii, dużo reakcji. Później musi wszystkie przejrzeć. Zawsze przywiązywał szczególną wagę do lektury rozmów między klientami w chatroomie specjalnie przygotowanym na okazję Serii numer 4.
Linda odetchnęła głęboko, zamknęła oczy i ściągnęła kominiarkę. Jestem aktorką, pomyślała.
Ani Linda, stojąca za drzwiami piwnicy, ani Michael, który czuwał przy monitorach, nie zauważyli tego, co stało się potem. Część klientów widziała to na swoich komputerach. Gdy tylko odgłos zamykanych drzwi powiedział jej, że znów jest sama, Numer 4 położyła się z powrotem. Sięgnęła po misia i przytuliła go; trzymała sfatygowanego pluszaka między swoimi małymi piersiami, głaskała go po głowie jak małe dziecko i szeptała do niego prawie bezgłośnie. Żaden z oglądających nie za bardzo rozumiał, co dziewczyna mówi, choć niektórzy trafnie odgadli, że raz po raz powtarza jedną frazę. Nie mogli jednak wiedzieć, że były to słowa: „Na imię mam Jennifer na imię mam Jennifer na imię mam Jennifer na imię Jennifer”.
Terri Collins chodziła w tę i z powrotem po podjeździe, a Adrian pokazywał jej, skąd widział furgonetkę. Byli przed jego domem. Zaszurała nogami i kopnęła poniewierający się po ziemi kamyk, kiedy profesor wsunął się za kierownicę swojego samochodu, żeby zademonstrować, gdzie wtedy zaparkował.
– I tu właśnie był pan tego wieczoru, kiedy zniknęła Jennifer?
Adrian skinął głową. Poznał, że pani detektyw odmierza w pamięci kąty widzenia i odległości, wyobraża sobie cienie, które wtedy padały na ulicę.
– Nie widzi tego – powiedział Brian.
Siedział w fotelu pasażera. On też patrzył w miejsce, gdzie furgonetka zwolniła, zatrzymała się, a potem przyspieszyła.
– W jakim sensie? – szepnął Adrian.
– W takim – zagrzmiał Brian stanowczo – że nie pozwala sobie zobaczyć tego przestępstwa. Jeszcze nie. Gapi się w to miejsce, ale nadal szuka powodów, dla których to się nie wydarzyło, nie odwrotnie. To zadanie dla ciebie, mój bracie. Przekonaj ją.
Spraw, żeby zrobiła następny krok. Musisz myśleć logicznie. Musisz być stanowczy. No, Audie.
– Ale…
– Niech zobaczy to, co ty tamtego wieczoru. Tak jak robi każdy śledczy, choć niechętnie się do tego przyznają, bo to w najgorszym razie wydaje się szalone, a w najlepszym dziwaczne. Wyobrażają sobie wszystko, co się stało, tak jakby przy tym byli… i to im mówi, gdzie dalej szukać.
Brian znów był w wyblakłym mundurze polowym. Oparł znoszone buty wojskowe na desce rozdzielczej. Rozsiadł się wygodnie i palił papierosa. Młody Brian. Starszy Brian. Martwy Brian. Adrian stwierdził, że jego brat to halucynacja kameleon. Z Wietnamu na Wall Street. Tak samo było z Cassie i Tommym i tak będzie z każdym gościem z jego przeszłości, który odwiedzi go w krótkim czasie, jaki mu pozostał. Adrian zaczerpnął tchu i poczuł gryzący swąd dymu. Zapach mieszał się z lepką tropikalną wilgocią; wydawało się, że Brian przyniósł dżunglę ze sobą. Rześkie wczesnowiosenne powietrze Nowej Anglii zniknęło bez śladu.
– Dlaczego nikt inny nic nie widział? – zagadnęła Terri Collins.
Adrian nie był pewien, czy ma odpowiedzieć na to pytanie, zadane cichym głosem, skierowane bardziej do padających z nieba promieni niż do niego.
– Nie wiem – odparł. – Ludzie wracają do domu. Chcą zjeść kolację. Zobaczyć się z rodziną. Zamykają drzwi i odcinają się od świata. Kto wygląda na ulicę o tej porze? Kto wypatruje czegoś niezwykłego? Niewielu, pani detektyw. Ludzie potrzebują rutyny. Potrzebują normalności. Tego oczekują. Jednorożec mógłby przebiec ulicą i pewnie by nie zauważyli. – Zamknął na chwilę oczy. Miał nadzieję, że jego słowa nie wyczarują kłusującego ulicą białego mitycznego stworzenia z rogiem, które on jeden będzie widział.
– Ktoś musiał coś zauważyć – ciągnęła Terri, jakby w ogóle go nie usłyszała.
Adrian zaczął się zastanawiać, czy odpowiedział jej na głos, czy tylko w myśli.
– Ale nikt tego nie widział. Tylko ja.
Detektyw odwróciła się do niego. Akurat to usłyszała, stwierdził.
– Czyli na czym stoimy? – spytała.
Tak naprawdę nie liczyła, że jej odpowie. Patrzyła, jak profesor wierci się na fotelu i wysiada z samochodu. Kiedyś przesłuchiwała schizofrenika w trakcie ataku psychotycznego. Bez przerwy rozglądał się na boki, bo słyszał dźwięki niesłyszalne dla innych. Mimo to w końcu cierpliwie wyciągnęła z niego wiarygodny rysopis złodzieja. Wiele razy penetrowała pamięć studentów, którzy wiedzieli, że stało się coś złego – najczęściej gwałt – ale nie byli pewni, co właściwie widzieli i słyszeli. Za dużo narkotyków. Za dużo gorzały. Najprzeróżniejsze rzeczy zaśmiecały uwagę. Kiedy jednak rozmawiała z Adrianem, przechodziły ją lekkie, nieprzyjemne ciarki. Był drobny, smukły, kruchy – jakby coś go trawiło od środka. Miała dziwne wrażenie, że z sekundy na sekundę profesor gaśnie. Na coś cierpiał, ale nie wiedziała na co.
Adrian odetchnął głęboko.
– To ważne – szepnął Brian. – Nie strać jej zainteresowania, Audie. Nie daj jej odejść. Będziesz jej potrzebował, żeby znaleźć Jennifer. Wiesz to. Nie odstrasz jej.
– Myślę, pani detektyw, że to piekielnie duży problem – powiedział Adrian na tyle chłodno i stanowczo, na ile potrafił. – Jeśli rzeczywiście byłem świadkiem porwania… a tak sądzę… to, cóż… takie porwania w tych okolicach raczej się nie zdarzają.
– O to chodzi – pochwalił go Brian.
– Słucham – odparła Terri.
– Porwanie przypadkowe. Psychologowie nie cierpią tego słowa. Tak naprawdę jest tylko wymówką dla braku reakcji. Widzi pani, moje zadanie… i każdego nauczyciela… polega na tym, aby pokazać, że nic nie dzieje się przypadkiem. Jeśli rozebrać wszelkie szczegóły na czynniki pierwsze, w końcu dociera się do prawdy, która pokazuje nieuchronność czynu. W ostatecznym rozrachunku wszystko ma swój sens. Ktoś planuje podróż samolotem. Ten zostaje uprowadzony i uderza w południową wieżę
World Trade Center. Może i jest w tym trochę pecha, że podróżny wybrał właśnie ten lot, tego dnia. Ale to ma swój sens. Ktoś musiał gdzieś być o określonej porze i wybór tego samolotu uznał za logiczny. Prawdopodobieństwo, że osoba stojąca za nim w kolejce okaże się nihilistycznym terrorystą samobójcą, było znikome, ale policzalne. Decydujące czynniki… wszystko, co uczyniło jednego człowieka terrorystą, a drugiego ofiarą… z punktu widzenia psychologii układają się w klarowny schemat. I taka jest prawda. Terri cofnęła się o krok.
– Mówi pan, jakby wygłaszał wykład.
– Teraz! – naciskał Brian głośnym scenicznym szeptem. – Masz ją w garści!
– Tak. To jest wykład. Ale jeśli chcemy mieć choć cień szansy, żeby uratować Jennifer, musi pani wejść na moje terytorium.
Читать дальше