– Dobrze – ocenił Brian. – Jest zaintrygowana.
Detektyw Collins rozważała coś przez chwilę. Brian mówił ożywionym tonem – pewnie jak wtedy, kiedy dowodził żołnierzami na wojnie albo wyciągał w sądzie prawdę z opornego świadka.
– Teraz – nalegał brat. – Pomyśl o tym, co powiedział ci Tommy.
Adrian się zawahał. Miał ochotę odwrócić się do Briana i spytać: „Co? Co powiedział mi Tommy, zanim rozerwało go na strzępy?” A potem szybko przypomniał sobie słowa syna: „Najważniejsze jest to, co widzisz”.
– Pani detektyw. Jeśli Jennifer porwano na tej ulicy, w tej dzielnicy, tylko po to, żeby została zabawką jakiegoś wynaturzonego mordercy w ciemnym, ukrytym, odległym miejscu… cóż, to równie dobrze może pani wrócić do domu i czekać, aż ktoś znajdzie ciało tej dziewczyny za tydzień, miesiąc, rok, dziesięć lat. I wiemy już, że nie uprowadzono jej dla okupu, bo matka nie dostała wiadomości od porywaczy. Nie stoi za tym też nikt z rodziny Jennifer, bo ich relacje nie były aż tak napięte. Pytała pani jej ojczyma o jego praktykę… nawiasem mówiąc, bardzo zręcznie… ale gdyby tu krył się motyw porwania, dziś już byśmy o tym wiedzieli. To znaczy, gdyby ktoś chciał nękać albo ukarać Scotta Westa, musiałby dać znać, że o to mu chodzi, inaczej jego cel pozostawałby niejasny. Zostaje więc tylko jedna, bardzo nikła nadzieja: że Jennifer porwano z innego powodu. Jakiego? To musimy ustalić, bo tylko tak ją znajdziemy. Żywą. – Adrian wydawał się zdeterminowany i roztargniony jednocześnie. – Jennifer, pani detektyw… była komuś do czegoś potrzebna. Wszelkie inne wyjaśnienia są bezużyteczne, bo prowadzą do tego samego wniosku: nie żyje. Czyli, logicznie rzecz biorąc, nie ma sensu się nimi zajmować. Jedyne wyjście to przyjąć założenie, że dziewczyna żyje, i to z jakiegoś konkretnego, jasno sprecyzowanego powodu. W przeciwnym wypadku oboje tylko tracilibyśmy czas.
– Brawo! – wypalił Brian.
Adrian drgnął lekko, bo zabrzmiało to jak krzyk tuż nad jego uchem.
Terri myślała, że to kompletne wariactwo i że stary profesor – którego lekko wybałuszone oczy mrugały pospiesznie, a dłonie drżały od jakiejś niewidzialnej elektrycznej siły – najwyraźniej stracił rozum, nawet jeśli nie potrafiła tego fachowo zdiagnozować. Rozejrzała się po okolicy, jakby się spodziewała, że w tej chwili podjedzie biała furgonetka, zwolni, drzwi się otworzą i wypadnie Jennifer, trochę poturbowana, może napastowana seksualnie, ale w takim stanie, że wystarczy trochę miłości, terapii i środków przeciwbólowych, by doszła do siebie.
Wokół niej zapadała ciemna noc. Stary profesor był jak ptak, który przycupnął na cienkiej gałązce pomysłu. Jakie mam inne wyjście? – pomyślała.
– W porządku – powiedziała. – Wysłucham pana.
Krótka pauza i Adrian pokiwał głową. Był trochę zaskoczony, że pani detektyw jest skłonna go wysłuchać, i trochę niepewny, bo nie wiedział, co powie.
– Czujesz? – syknął Brian bez złośliwości. – Ten powiew. To jak nadzieja dla Jennifer.
Adrian przytrzymał Terri Collins drzwi i wprowadził ją do środka z gęstniejącej ciemności. Zawahał się, jakby w oczekiwaniu, aż wejdzie też Brian, ale nieżyjący brat został na schodach, półtora metra od niego.
– Nie mogę wejść – powiedział krótko, jakby to było oczywiste.
Adrian musiał mieć zaskoczoną minę, bo Brian szybko dodał:
– Nawet halucynacje rządzą się swoimi prawami, Audie. Te zmieniają się nieco, zależnie od okoliczności i, że tak powiem, danych na wejściu. Zresztą, pewnie już to wiedziałeś. Mimo to trzeba ich przestrzegać.
Adrian skinął głową. Uznał, że to ma sens, choć nie potrafił stwierdzić dlaczego.
– Słuchaj, teraz już sobie poradzisz. Na pewno. Znasz się na ludzkim zachowaniu, znasz się na przestępcach, a twój kumpel z uniwerku wskazał ci jedyny trop, który daje cień szansy na sukces, więc musisz to wykorzystać, żeby przekonać tę policjantkę. Poradzisz sobie.
– Nie wiem…
Usłyszał w uchu szept żony.
– Dasz radę, skarbie… – W głosie Cassie brzmiała niezmącona pewność i kiedy Adrian spojrzał na Briana, zobaczył, że duch zacisnął pięść w geście zachęty; widać i on ten szept wyłapał.
– Tutaj? – spytała Terri Collins.
Adrian otrząsnął się ze wspomnień.
– Tak. Na prawo. Usiądźmy w salonie. Napije się pani kawy?
Zaproponował to bez zastanowienia. Nagle zorientował się, że chyba nie ma kawy, a nawet gdyby miał, nie bardzo pamiętał, jak się ją parzy. Przez chwilę był zagubiony, w ogóle nie orientował się, gdzie jest kuchnia. Odetchnął głęboko, przypomniał sobie, że mieszka w tym domu od lat i że kuchnia znajduje się zaraz za jadalnią, przed małą łazienką na parterze. Schody prowadzą na górę, do jego sypialni i gabinetu. Wszystko jest tam, gdzie być powinno.
Detektyw Collins pokręciła głową.
– Nie. Przejdźmy od razu do rzeczy. – Weszła do salonu zawalonego książkami, kubkami z niedopitą kawą, półmiskami z owsianką w zsiadłym mleku, talerzami z resztkami jedzenia. Tu i ówdzie poniewierały się sztućce, piętrzyły stosy papierów. Telewizor – ustawiony na kanał sportowy – grał ze ściszonym dźwiękiem. Nieruchome powietrze wypełniała stęchlizna zamkniętego pomieszczenia. Prawie bałagan, pomyślała. Ale nie całkiem. Te wszystkie przedmioty nie tworzyły jeszcze nieładu, którego nie dałoby się uprzątnąć w jedno popołudnie. Pokój i, jak się domyślała, cały dom, odzwierciedlał cechę wspólną dzieciom, które nie zważają na porozrzucane zabawki i ubrania, i starym ludziom otaczającym się wzruszającymi pamiątkami i bibelotami. Ani jedni, ani drudzy nie dbają o porządek.
– Ostatnio mieszkam sam – wyjaśnił Adrian. – Przepraszam za bałagan.
– Mam małe dzieci. Przywykłam. – Zsunęła papiery z krzesła. Siadając, zauważyła, że na egzemplarzach „Boston Globe” sprzed trzech tygodni leżą częściowo wypełnione formularze od lekarza. Próbowała je przeczytać, nie dała rady. – No dobrze – zaczęła. – Niech pan powie, co pańskim zdaniem możemy zrobić.
Adrian też poprzekładał jakieś książki i gruchnął na fotel. Miał nagły, chwilowy odpływ myśli i słyszał, jak pewność siebie ulatnia się z jego głosu. Był zadowolony z tego, jak dynamicznie przedstawił problem wtedy, na zewnątrz. Sądził, że mówił z mocą, stanowczo. Teraz jednak słyszał, że do jego słów wkrada się niezdecydowanie.
– Widzi pani… – Zawahał się. – Ja naprawdę chcę, żeby ona przeżyła. Jennifer…
Detektyw Collins uniosła dłoń, żeby go uciszyć.
– Chcieć… i mieć na to wpływ to dwie zupełnie różne rzeczy.
Adrian przytaknął.
– To ważne. Ważne dla mnie. Muszę ją znaleźć. Ja już długo nie pociągnę, ale ona jest młoda. Przed nią całe życie. Nawet jeśli do tej pory było ciężkie, nie znaczy, że powinno się przedwcześnie skończyć…
– Tak – odparła Terri. – Ale to truizmy. Nie pomagają w śledztwie.
Adrian czuł się niezręcznie. Tak naprawdę nigdy nie miał do czynienia z policjantem. Kiedy Brian się zabił, nowojorski wydział zabójstw załatwił wszystko szybko, sprawnie i nienachalnie, bo sprawa była oczywista. Gdy Cassie miała wypadek, skontaktował się z nim policjant drogówki – taktowny, bezpośredni i rzeczowy. Później, przez te długie tygodnie, które minęły, zanim w końcu umarła, policja nie interesowała się nimi. A co do Tommy'ego… cóż, dostali tylko zdawkowy telefon. Rzecznik wojskowy przedstawił okoliczności śmierci syna i datę przybycia samolotu z jego trumną. Adrian na chwilę zamknął oczy i pośród ciemności usłyszał kakofonię ech, jakby mówiło do niego wiele głosów naraz; trudno mu było połapać się w plątaninie słów, tonów i nalegań.
Читать дальше