Najpierw poczuł zapach.
Gęsty, ciemny olej, smak rdzy na języku, dym i niewiarygodny żar, jakby cały świat gotował się na silnym ogniu i zbliżał do wrzenia. Zakasłał gwałtownie. Pod powiekami czuł smród – duszący, ohydny. Mało się nim nie udławił. Nakazał sobie się ocknąć, jakby to wszystko było snem, ale wtedy szarpnęło nim najpierw do przodu, potem do tyłu, i nagle rozległ się zgrzytliwy dźwięk – przebijał się przez ni to rzężenie, ni to ryk pracującego silnika. Adrianem miotało jak rozbitkiem na wzburzonym morzu. Wyciągnął rękę do góry, żeby się czegoś przytrzymać, kiedy nad uchem usłyszał głos, tak znajomy, że byłby mu wręcz muzyką, gdyby nie smród, potężny hałas i gwałtowne wstrząsy.
– Trzymaj się, tato, będzie dużo gorzej.
Adrian poderwał powieki.
Nie siedział już za biurkiem, otoczony książkami i publikacjami, poezją i zdjęciami, z głową pełną wspomnień.
Telepał się na ciasnym tylnym siedzeniu humvee.
Coś huknęło i silnik przyspieszył. Adrian odwrócił się do człowieka, który siedział ściśnięty obok niego.
– Tommy! – Musiał krzyknąć ze zdziwienia, bo syn zaśmiał się głośno i w tej samej chwili jedną dłonią chwycił poręcz w suficie, a drugą próbował przytrzymać kamerę.
Czarny hełm z kevlaru zsunął się chłopakowi prawie na oczy. Granatową kamizelkę kuloodporną miał podciągniętą po szyję. Wygląda młodo, pomyślał Adrian. Wygląda pięknie.
– Musimy się streszczać, tato, zbliżamy się do miejsca, w którym umrę.
Kierowca – młody marine w mundurze polowym i ciemnych okularach przeciwsłonecznych – rzucił przez ramię kilka gorzkich słów.
– Pieprzona mina pułapka zagrzebana w piachu. Takiej nie da się zauważyć. Zero szans. Przesrane jak w Falludży.
To chyba był żart, bo niektórzy zaśmiali się nerwowo.
Adrian spojrzał na pozostałych marines stłoczonych na tylnym siedzeniu pojazdu. Patrzyli przez okna na surową piaszczystą okolicę, z bronią w pogotowiu, ale wszyscy pokiwali głowami na znak zgody.
– Od razu widać, że miejsce w sam raz na zasadzkę… – stwierdził jeden.
Adrian nie mógł dostrzec jego twarzy, ale w ostrym głosie brzmiało poczucie rezygnacji, jakby żołnierz wiedział, że nikt nie może zapobiec temu, co się stanie. Strzelec obsługujący ciężki karabin na dachu schylił się i ze śmiechem zajrzał do kabiny. Gogle pokryte piachem, zęby brudne od kurzu. Miał nie więcej niż dwadzieścia jeden lat.
– W ogóle nie powinniśmy jechać na tę akcję! – krzyknął przez ryk silnika i wiatru wpadającego przez otwarte okna. – Od początku było jasne, że to się źle skończy.
Siedzący obok kierowcy czarny porucznik o twardych oczach odłożył radiotelefon i odwrócił się do stłoczonego za nim oddziału.
– Gęby na kłódkę! – zakomenderował ostro. – Wiecie, nie wszyscy zginiemy. Ty, Masters i ty, Mitchell, wyjdziecie z tego z paroma zadrapaniami i rozbitym nosem. Co do ciebie, Simms, pewnie, szkoda twoich nóg, ale przynajmniej przeżyjesz i samolot zabierze cię do domu. A nasi rozwalą całą kupę brudasów, kiedy wezwę wsparcie lotnicze, zanim mnie załatwią, więc dość narzekania.
Porucznik nagle się rozchmurzył i z szerokim uśmiechem wskazał na Tommy'ego.
– A dzięki temu reporterzynie będziecie sławni. No nie tak, Tommy?
Chłopak się uśmiechnął.
– To się rozumie.
Jeden z marines przechylił się w bok i klepnął Tommy'ego w udo.
– Zrobi z nas zasrane gwiazdy Internetu! – Zaśmiał się i spojrzał w celownik swojej broni.
Adrianem rzuciło w bok, kiedy pojazd przyspieszył i podskoczył na kawałkach gruzu. Mignęły mu domy z gliny i cegły, osmalone ściany podziurawione pociskami z broni ciężkiej. Pobocze zasłane było poszatkowanymi palmami. Przy drodze stały spalone samochody. Powykrzywiany, dymiący wrak, w którym trudno było rozpoznać czołg, tkwił do połowy w rowie. Z włazu zwisały częściowo wysunięte, zwęglone zwłoki. Adrian usłyszał, jak ktoś mruknął: „Nie zadzieraj z lotnikami…”, kiedy przejeżdżali obok.
Tommy wychylił się do przodu. Dużą kamerę Sony wzniósł jak broń i usiłował filmować nad ramieniem kierowcy, gdy wóz pędził w stronę skupiska nędznych, niskich budynków. Wszędzie pełno kurzu i dymu, smród utrzymywał się w nozdrzach Adriana.
– No, strasznie cuchnie! – zawołał Tommy, wciąż filmując. – Ale człowiek się przyzwyczaja. Poza tym to tylko kordyt z wybuchów, może trochę płonącej ropy. Poczekaj, aż poczujesz smród trupów, które przeleżały kilka dni w upale. – Opuścił kamerę. – Wiesz, zdobyłem nagrodę. Nagram wszystko, wybuch i potem całą walkę. Nawet kiedy dostałem, trzymałem palec na wyzwalaczu, żeby kamera kręciła dalej. Zanim wrzucili ten materiał do Internetu… słyszałeś, że miał prawie trzy miliony odsłon?… prezenter wieczornych wiadomości wezwał wszystkich do siebie i palnął podniosłą mowę. Taką o roli korespondenta wojennego, o Franku Caprze i Erniem Pyle'u, o potrzebie docierania do prawdy. Opowiadał o reporterach w Wietnamie… wujek Brian pewnie część z nich znał… szli na pole bitwy tylko z nikonem na szyi albo notesem w dłoni, nawet bez kamizelki kuloodpornej. Mówił o tradycji i poświęceniu, w jego ustach brzmiało to wręcz tak, jakby zawód reportera był wyższym powołaniem jak posługa kapłańska. Jednak ty i ja, tato, wiemy, że tak naprawdę przyjechałem tutaj, bo kochałem robić zdjęcia i kochałem emocje, a nic tak nie pozwala łączyć jednego z drugim jak towarzyszenie oddziałowi twardzieli z marines, nawet jeśli przypłacasz to życiem.
– Zgadza się. Niezłe z nas twardziele! – potwierdził strzelec, przekrzykując huk wiatru.
– Tommy… – Głos uwiązł Adrianowi w gardle.
– Nie, tato, musisz mnie wysłuchać, bo teraz wszystko potoczy się szybko. Spróbuję jeszcze pogadać z tobą później, kiedy nie będzie takiego zamieszania. Ale muszę ci coś powiedzieć…
– Tommy, proszę…
– Nie, tato, słuchaj…
Humvee przyspieszył. Marine za kierownicą wydał cichy okrzyk bojowy.
– Zaraz się zacznie – rzucił. – Trzymać się kutasów, podciągnąć gacie i szykować się.
Adrian nie rozumiał, jak można przed faktem mówić o własnej śmierci, choć wiedział, że przecież ci ludzie tak naprawdę zginęli sześć lat wcześniej. Mocno przylgnął do ściany humvee, który wjechał w chmurę piaskowego kurzu. Obok słyszał spokojny, pewny głos Tommy'ego.
– Wróć do tego, co zobaczyłeś, kiedy czytałeś encyklopedię. Jest tam wszystko, czego potrzebujesz. Musisz tylko pomyśleć bardziej nowocześnie.
– Ale, Tommy… – zaczął Adrian, syn jednak gwałtownie odwrócił się do niego. Na jego twarzy był niepokój.
– Tato! Pomyśl o tym, dlaczego tu przyjechałem…
– Byłeś reżyserem filmów dokumentalnych. Dostałeś zgodę na to, żeby towarzyszyć marines. Pamiętam, jak się cieszyłeś…
– Nie rób z tego takiej wielkiej sprawy.
– Tommy, brak mi ciebie. A twoja matka już nigdy potem nie doszła do siebie… To ją zabiło.
– Wiem, tato, wiem. Utrata dziecka wszystko zmienia. Dlatego Jennifer jest tak cholernie ważna.
– Ale ja umieram, Tommy. I…
Jeden z marines, czuwający przy karabinie maszynowym wystawionym przez okno, odwrócił się.
– Hej, dziadek! Każdy umiera od urodzenia. Weź się w garść! Słuchaj Tommy'ego. Dobrze gada.
Pozostali mruknęli z aprobatą. Siedzieli zgarbieni nad bronią.
– Jennifer, tato. Skup się na Jennifer. Ja odszedłem. Mama odeszła. Wujek Brian odszedł. Inni też. Przyjaciele. Krewni. Psy… – Zaśmiał się, choć Adrian nie widział w tym nic śmiesznego. – Wszyscy odeszliśmy. Ale Jennifer nie. Jeszcze nie. Wiesz to. Czujesz to. W całej tej wiedzy, w tych wykładach, jest coś, co ci mówi, że ona nie odeszła. Jeszcze nie.
Читать дальше