Głos wyrwał go z zadumy.
– I co tam piszą?
Adrian spojrzał na drugi koniec gabinetu – w drzwiach stała Cassie. Blada, stara, zrezygnowana. W oczach miała smutek, który pamiętał z przepełnionych rozpaczą dni poprzedzających wypadek. Seksowna, smukła i uwodzicielska Cassie z ich pierwszych wspólnych lat zniknęła bez śladu. Jej miejsce zajęła zmęczona, chora kobieta, która rozpaczliwie pragnęła śmierci. Widząc ją w takim stanie, Adrian wstrzymał oddech i wyciągnął do niej ręce; chciał ją pocieszyć, choć przecież w tych ostatnich wspólnych miesiącach nigdy mu się to nie udało.
Czuł w oczach łzy, pominął więc jej pytanie i usiłował powiedzieć coś, co – jak sądził – powinien jej powiedzieć przed śmiercią. A może powiedział to setki razy, tylko nie dość dobitnie.
– Cassie – zaczął powoli. – Tak mi przykro. Ani ty, ani ja, ani w ogóle nikt nie zdołałby temu zapobiec. Robił dokładnie to, co chciał…
Zbyła tę wymówkę machnięciem ręki.
– Nie chcę tego słuchać – odparowała ostro. – Tego kłamstwa, że nie mogliśmy nic poradzić. Można było porozmawiać albo coś zrobić. Tommy zawsze cię słuchał.
Adrian zamknął oczy. Wiedział, że jeśli je otworzy, automatycznie zwrócą się w kąt biurka, gdzie stoi zdjęcie: jego syn Tommy w birecie i todze w słoneczny dzień zakończenia studiów; w tle ściany oplecione bluszczem. Obraz pełen nadziei i optymizmu.
Głos Cassie przeciął początek bolesnych wspomnień. Powoli odemknął powieki i spojrzał na nią. Uparta i stanowcza – jak zawsze, kiedy czuła, że ma rację. Rzadko brał jej to za złe. Uważał to za przywilej artystki. Jeśli wiesz, gdzie umieścić tę pierwszą, decydującą smugę koloru na czystym białym płótnie – coś, na co sam raczej nigdy by się nie odważył – to wolno ci wyrażać opinie, jakkolwiek drastycznie sformułowane.
– Wszystkie te książki, strony internetowe… czego się z nich dowiedziałeś? – spytała znowu.
Poprawił okulary do czytania opuszczone na koniec nosa. Aktorski gest profesora uniwersyteckiego.
– Że razem zabili pięciu ludzi. – Zawahał się. – Pięciu ludzi, których lokalna policja zdołała zidentyfikować. Ofiar mogło być więcej. Niektórzy kryminolodzy sądzą, że nawet osiem. Brytyjskie gazety… to było w latach 1963-64… nazwały to „końcem niewinności”.
– Ludzi?
Adrian pokiwał głową.
– Tak, racja. Trzeba być precyzyjnym. Dzieci. W wieku od dwunastu do szesnastu-siedemnastu lat.
– Czyli rówieśnicy Jennifer.
– Mhm. Ale sądzę, że to zbieg okoliczności.
– O ile pamiętam, jako nauczyciel nie znosiłeś zbiegów okoliczności i twierdziłeś, że tak naprawdę nie istnieją. Psychologowie lubią wyjaśnienia, nie przypadki.
– Może freudyści…
– Adrian, proszę cię.
– Przepraszam, Cassie. To miał być żart.
Uśmiechnął się blado do nieżyjącej żony. Stała w drzwiach jak zwykle, kiedy nie chciała mu przerywać pracy, ale koniecznie musiała o coś spytać. Tkwiła niepewnie między jednym pomieszczeniem a drugim, jakby pytanie mniej mu przeszkodziło, jeśli zada je z pewnego oddalenia.
– Nie wejdziesz? – Wskazał ręką na krzesło.
Cassie zaprzeczyła ruchem głowy.
– Czeka mnie za dużo roboty.
Pewnie zrobił lekko zasmuconą minę, bo jej ton złagodniał.
– Audie, wiesz, że czasu jest mało. I dla ciebie, i dla Jennifer.
– Tak – zgodził się. – Wiem. Tylko że…
– Tylko że co?
– Chodzi o to, jak przekuć wiedzę w działanie. Ci dwoje, mordercy z wrzosowisk, Brady i Hindley, wpadli, kiedy postanowili wciągnąć do swojej chorej spółki trzecią osobę i facet, którego zwerbowali, zadzwonił na policję. Tak długo, jak byli we dwójkę, dawali oparcie sobie nawzajem, nic im nie groziło. Dopiero kiedy zachciało im się zaimponować komuś innemu, kto okazał się trochę mniej skory do zabijania od nich… zostali złapani.
– Mów dalej… – Cassie uśmiechnęła się delikatnie, jej kąciki ust niemal niezauważalnie poszły w górę.
Tak zawsze było w ich związku. Artystka w niej nie pozwalała mu bujać w obłokach akademickich rozważań; znajdowała praktyczne zastosowanie dla wszystkich jego prac laboratoryjnych. Wezbrała w nim namiętność. Dlaczego nie miałby kochać kobiety, która nadawała jego wyobrażeniom wagę? Zalały go uczucia i jak podczas wielu rozmów przy kolacji, w ogródku, zimą przy kominku, zaczął się rozkręcać.
– Psychodynamika par morderców jest zagadką. Niewątpliwie ogromną rolę gra seks. Jednak więź wydaje się dużo głębsza. To właśnie próbuję zrozumieć. Każdy związek to taki polityczny mechanizm kontroli i równowagi; wszystko jest jawne, omawiane, analizowane i tak dalej. Przynajmniej z pozoru. Oprócz tego jednak, Cassie, istnieje swoisty mechanizm motywacyjny.
Polega to na tym, że mężczyzna nie robiłby tego, co robi, gdyby nie było przy nim kobiety, która nadaje jego działaniom dodatkowy, przerażający wymiar. To coś więcej niż przyzwolenie; to zejście w głąb mroku.
Cassie prychnęła, ale wciąż się uśmiechała. Nie ruszając się z progu, wskazała na książki.
– Nie teoretyzuj, Adrian – powiedziała. Znów nie mógł powstrzymać uśmiechu. Jej ton głosu niósł się echem przez wszystkie lata, które spędzili razem. – To nie badania naukowe. Nie piszesz pracy, nie szykujesz się do wykładu. Gra idzie o życie dziewczynki.
– Kiedy muszę zrozumieć…
– Tak. Ale tylko po to, żeby móc działać – przerwała mu Cassie.
Przytaknął i zaprosił ją gestem.
– Wejdź – szepnął. – Dotrzymaj mi towarzystwa. Te rzeczy… – machnął ręką nad encyklopedią -…przerażają mnie.
– I słusznie. – Została w drzwiach.
– Ta sprawa… to wydarzyło się w latach sześćdziesiątych…
– No i? Co się zmieniło?
Nie odpowiedział. Pomyślał tylko: Nie jesteśmy tak naiwni jak wtedy.
Cassie musiała to usłyszeć albo wyczuć, bo szybko wtrąciła:
– Nie. Ludzie się nie zmienili. Tylko metody.
Adrian czuł się wykończony, jakby im więcej dowiadywał się o tej serii zabójstw, tym bardziej tracił siły.
– Jak zmienić wiedzę jednego rodzaju, tę książkową, w wiedzę, która pozwoli odnaleźć Jennifer? – spytał.
Cassie się uśmiechnęła. Jej twarz złagodniała.
– Wiesz, kogo powinieneś o to spytać – odparła.
Adrian zakołysał się lekko na krześle. Tak, chodziło jej o Briana. Pytanie tylko, jak przywoływać jedną z tych halucynacji, kiedy potrzebuje kogoś, kto wskazałby mu właściwą drogę.
Zerknął na materiały dotyczące morderstw i nagle odsunął je na bok, niedaleko, tylko o kilkanaście centymetrów, jak gdyby nie chciał się czymś od nich zarazić. Odwrócił się w stronę szafy z książkami i sięgnął za teksty i podręczniki, na jeden z regałów z poezją. W każdej z licznych pękających w szwach biblioteczek w małym domu była co najmniej jedna półka poświęcona tomom wierszy, bo nie mógł przewidzieć, kiedy przyda mu się zastrzyk erudycji.
Przebiegł palcami po grzbietach książek. Nie wiedział, czego szuka, ale czuł ogromną potrzebę, by znaleźć odpowiedni wiersz. Coś, co pasuje do jego nastroju i sytuacji.
Jego dłoń zatrzymała się na antologii wierszy poetów wojennych. Skazanych na zgubę młodych ludzi walczących w okopach I wojny światowej. Wyjął ją i otworzył na chybił trafił. Zobaczył Dulce et Decorum Est Wilfreda Owena. Przeczytał: „…szli skrwawieni…”
Tak, to o mnie, pomyślał
Przeczytał strofy trzy razy, zamknął oczy i wziął głęboki wdech.
Читать дальше