Mariko usadowiła siostrę na przednim siedzeniu samochodu, jakby miała do czynienia z małym dzieckiem. Zawiozła ją do domu i starała się ją pocieszyć. Przyniosła Satoshi herbatę i przemyciła do jej pokoju jakiś batonik. Chyba z trzema muszkieterami na opakowaniu. Satoshi pamiętała, że bardzo je lubiła.
Mariko zaplanowała na ten wieczór spotkanie z Tami. W pewnym momencie zostawiła siostrę samą i poszła ubrać się do wyjścia. Satoshi obserwowała przez okno, jak Mariko idzie na spotkanie z przyjaciółką. Nie wiedziała, gdzie się umówiły.
Nigdy więcej nie zobaczyła siostry.
Gdy rankiem następnego dnia piłem kawę w kuchni, Lauren oznajmiła, że też chciałaby robić to co ja.
– Czyżby? – mruknąłem szorstkim tonem. – Chciałabyś łazić gdzieś do trzeciej w nocy i rano być półprzytomna z niewyspania?
– Nie – odparła. – Chciałabym pić na śniadanie prawdziwą kawę z prawdziwą kofeiną.
Po drugiej filiżance złożyłem jej krótkie sprawozdanie z nocnego maratonu z Samem i Satoshi. Lauren była zaintrygowana możliwością romansu jej byłego szwagra z Cathy Franklin, nie miała jednak czasu dokładniej omówić ze mną tej sprawy, bo spieszyła się na jakieś zebranie.
Stojąc już z torebką w jednej i z aktówką w drugiej ręce, powiedziała:
– Byłabym zapomniała. Wczoraj wieczorem dzwoniła Flynn Coe. Prosiła, żebym przekazała, że ma dla ciebie prezent. Tego tajemniczego faceta, o którym wspomniała Dorothy. Udało się go zidentyfikować dzięki rejestrowaniu telefonów do jej hotelowego pokoju. Nazywa się Winston McGarrity. Numer jego telefonu znajdziesz koło aparatu w sypialni. Wspomniała też, że specjaliści badali, nie mogła powiedzieć co, jakieś niezidentyfikowane wcześniej materiały z autopsji i z wizji lokalnej. Prawdopodobnie znaleźli coś mocnego. Dlatego właśnie Loard stara się o pozwolenie przeszukania rancza. Flynn powiedziała, że niedługo o tym usłyszymy – dodała Lauren i poszła do samochodu.
Przed południem, w przerwie między wizytami, zadzwoniłem do Winstona McGarrity. Numer kierunkowy wskazywał, że to telefon w Steamboat Springs. Słuchawkę podniosła kobieta.
– Mc Garrity i Spółka, słucham – powiedziała.
– Chciałbym rozmawiać z panem Winstonem Mc Garrity.
– Kogo mam zapowiedzieć?
– Mówi doktor Alan Gregory.
Kobieta milczała przez chwilę. Wyobraziłem sobie, że zaciska usta.
– Czy chodzi o ściągnięcie należności od któregoś z pańskich pacjentów, doktorze Gregory? Win… pan McGarrity senior nie zajmuje się już takimi sprawami. – W jej głosie pobrzmiewało lekkie rozbawienie, tak jakby śmieszyła ją sama myśl o tym, że Win Mac Garrity mógłby się zajmować ściąganiem należności.
– Nie, nie chodzi o żadne roszczenia.
Kobieta znowu milczała przez chwilę. Ja też się nie odzywałem. W końcu zapytała:
– Więc w jakiej sprawie pan dzwoni? Nie bardzo wiedziałem, co odpowiedzieć.
– Czy Mac Garrity i Spółka jest towarzystwem ubezpieczeniowym? – Sam nie wiem, czemu nabrałem chęci, aby się dowiedzieć, do jakiej firmy dzwonię.
– Agencją. Jesteśmy największą niezależną agencją w okręgu Routt. Działamy od roku tysiąc dziewięćset osiemdziesiątego drugiego.
– Jakiego rodzaju ubezpieczenia oferujecie?
– Nieruchomości, pojazdów, zdrowia, życia, niezdolności do pracy. Ubezpieczymy pana, na co pan zechce. Chyba, że chce się pan ubezpieczyć od skutków niewłaściwego leczenia. Obawiam się, że tego pan u nas nie zrobi. – Usłyszałem w słuchawce dzwonek drugiego telefonu. Kobieta powiedziała piskliwym głosem: – Och, mój Boże, ale rejwach. Więc co mam przekazać Winowi?
Straciłem nadzieję, czy kiedykolwiek zdołam skłonić tę kobietę, by połączyła mnie z Winstonem McGarrity. Postanowiłem uciec się do chwytu stanowiącego słowny odpowiednik wytrycha.
– Proszę mu powiedzieć, że dzwonię w sprawie Glorii Welle.
– Glorii? Naprawdę – wykrzyknęła. – Nie do wiary! Proszę zaczekać. Nie do wiary!
– Dzień dobry – odezwał się w słuchawce męski głos – Win przy telefonie. – Mówił ciszej ode mnie, niemal szeptem.
– Panie McGarrity, nazywam się…
– Jestem Win – przerwał mi. – Pan McGarrity to mój ojciec. Mam przyjemność z doktorem…
– Alanem Gregory. Proszę mi mówić po imieniu.
– A więc, Alan, czym mogę panu służyć? Luiza powiedziała mi już, że nic pan nie zamierza kupić, nic sprzedać i na nic się pan nie uskarża. Domyślam się, że ma pan jakąś ciekawą sprawę. Zamieniam się w słuch.
– Chodzi mi o rozmowę, jaką odbył pan parę dni temu z dziennikarką z „Washington Post”, panią…
Dorothy Levin… czyli Dorothy. To, co się jej przytrafiło, to po prostu skandal. Potworna tragedia. Spodobała mi się. Mówiła wprawdzie trochę za szybko jak na mój gust. I kopciła jednego papierosa za drugim, jak mój szwagier John Deere. Próbowałem ją przekonać, że zapłaciłaby dużo mniejszą składkę, gdyby rzuciła palenie. Przy ubezpieczeniu zdrowia, życia, wszystkiego. Nie chciała mnie słuchać. Palacze nigdy nas nie słuchają. Ale polubiłem ją. Fatalna sprawa, bo miała poważne zaniedbania w ubezpieczeniach. Młodzi ludzie często nie myślą o przyszłości.
– Na mnie też zrobiła doskonałe wrażenie, Win – powiedziałem. – Ale wróćmy do waszej rozmowy. Było to, o ile wiem, w przeddzień jej…
– Tak naprawdę nie tylko rozmawialiśmy. Zjedliśmy razem kolację. W bardzo miłym lokalu. Nazywa się Antares. Był pan tam kiedyś? – Zanim zdążyłem odpowiedzieć, że tak, powiedział: – Niech pan tam zajrzy, gdy pan tu przyjedzie następnym razem. Ale lepiej nie powoływać się na mnie, bo wtedy mogą wykopać pana za drzwi. – Roześmiał się głośno. – Polecam pieczeń z rusztu. Dorothy zamówiła to danie i bardzo jej smakowało. W każdym razie tak mi się wydaje.
– Czy mógłby pan powiedzieć, o czym rozmawialiście? Dlaczego ona…
– Dlaczego myślała, że ja mogę wiedzieć coś, co mogłoby zainteresować „Washington Post”? – Znów wpadł mi w słowo. Musiałem przyznać, że bezbłędnie wyczuł tok moich myśli. – Naprawdę nie mam pojęcia. Prawdopodobnie ktoś podrzucił jej nazwiska ludzi, którzy, zdaniem tego kogoś, trzęśli tym miastem w latach osiemdziesiątych i na początku dziewięćdziesiątych. Niech się pan postara o parę takich wykazów, a moje nazwisko pewnie znajdzie się na jednym lub dwóch. Działam tu już od lat i zdobyłem przez te lata wielu przyjaciół. Jestem szczęśliwym posiadaczem kilku dobrze położonych parceli. Na moje nieszczęście mam też parę źle usytuowanych – dodał i zachichotał. – Dorothy nie wyjaśniła, skąd się o mnie dowiedziała. Ale chciała rozmawiać o finansowaniu pierwszej kampanii wyborczej Wellego, którą przegrał mniej więcej dziesięć lat temu. A właściwie o dwóch kampaniach. Rozmowa nie trwała długo, bo nie miałem wiele do powiedzenia. Nie kręciłem się w tamtym okresie koło Raya Wellego – znowu zachichotał. – Prawda jest taka, że nie kręcę się i teraz.
– A kiedy skończyliście rozmowę na temat Raya – powiedziałem, starając się utrzymać ton swobodnej rozmowy – zaczęliście rozmawiać o zamordowaniu Glorii Welle?
Tym razem Win nie przewidział końcowej części mojego pytania. Kiedy odezwał się znowu, jego głos brzmiał chrapliwie, tak jakby nagle wyschło mu w gardle.
– Jak pan się o tym dowiedział? – spytał.
– Dorothy przesłała mi wiadomość wieczorem w przeddzień zaginięcia. Poinformowała mnie, że jadła kolację z kimś, kto miał ciekawe informacje o śmierci Glorii Welle. Wiedziała, że morderstwo przy Silky Road bardzo mnie interesuje.
Читать дальше