Pytania pojawiały się jedno za drugim. Gdzie pani siedziała, kiedy opowiadała pani Mariko o zgwałceniu? A gdzie siedziała ona? A może nie siedziała, tylko stała? Jak zaczęła pani tę rozmowę? Co powiedziała pani na początku? Czy Mariko pani uwierzyła? Co odpowiedziała?
Satoshi znalazła odpowiedzi na prawie wszystkie pytania. Sam starał się zachowywać niewzruszone oblicze, ale jego oczy zdradzały entuzjazm.
– Doskonale, doskonale – podsumował. – Przejdźmy teraz do dnia, w którym Mariko zabrała panią do doktora Wellego. Pamięta pani ten dzień?
– Tak.
– Jak była wtedy pogoda?
– A co to ma do rzeczy? – po raz pierwszy głos Satoshi zdradził lekkie poirytowanie.
– Nie wiem. Ale każdy szczegół może być ważny. Satoshi zastanawiała się przez chwilę.
– To był piękny dzień – rzekła wreszcie. – Czuło się, że nadchodzi burza, ale było ciepło i słonecznie. Na niebie ani jednaj chmurki.
– Uwielbiam takie dni przed burzą – powiedział Sam. – Kiedyś, zdaje się w Święto Dziękczynienia, pojechałem do Ideału po zakupy. Miałem na sobie tylko szorty i podkoszulkę. Kupiłem parę rzeczy, wyszedłem ze sklepu i patrzę, a tu mroźno jak w zimie, wyje wiatr, a na przedniej szybie samochodu jest półtora centymetra śniegu. Nie wiem czemu, ale uwielbiam dni, w których dzieją się takie rzeczy.
Ja też lubiłem takie dni. Ale wolałem się nie odzywać.
Sam miał na ręku zegarek z brzęczykiem, który wskazywał godziny. Słysząc kolejny sygnał, spojrzałem na swój zegarek. Była druga w nocy. Satoshi nie zwróciła uwagi na brzęczyk.
– Wie pan co? powiedziała. – Kiedy wyszłyśmy z domu doktora Wellego, stał tam jakiś samochód. Niedaleko stajni. Zapamiętałam go, bo Mariko też zwróciła na niego uwagę i powiedziała, że się jej podoba.
Ani Sam, ani ja nie zareagowaliśmy na jej słowa tak, jak powinniśmy w przypadku czegoś szczególnie ważnego. Mówiła więc dalej, a w jej głosie pojawił się ton zdradzający, że sama jest zaskoczona tym, co udało się jej zapamiętać.
– I wie pan, co jeszcze? Zobaczyłam go znowu po kilku dniach, w telewizyjnych wiadomościach. Prowadziła go mama Tami. Był to… nie, nie pamiętam marki. Ale był biały. O tym właśnie samochodzie Tami powiedziała, że się jej podoba. Był własnością pani Franklin.
– Co pani zobaczyła? – zapytaliśmy obaj jednocześnie.
– Stojący koło stajni samochód państwa Franklinów. Przypuszczam, że w czasie, gdy byłyśmy u doktora Wellego, przyjechała tam pani Franklin.
– Czy była tam też pani Welle? – spytał Sam. – Czy w czasie wizyty na ranczu, przed albo po rozmowie z doktorem Welle, widziała pani Glorią Welle?
Satoshi potrząsnęła przecząco głową.
– Nie. Ale ja nigdy nie spotkałam pani Welle. To ona została zamordowana w tamtym domu, prawda?
– Tak – wtrąciłem się do rozmowy. – Na ranczu doktora Wellego były też dwie gospodynie. Czy widziała pani którąś z nich tamtego dnia?
– Nie – odparła Satoshi.
– A stajennych? Byli tam dwaj stajenni, zatrudnieni na stałe. Zauważyła pani któregoś z nich?
– Nie. Widziałam tylko doktora Wellego – Satoshi zacisnęła usta. – O czym panowie myślicie? Podejrzewacie, że doktor Welle zadzwonił do pani Franklin, aby jej powiedzieć o postępku Joeya, i dlatego ona przyjechała na ranczo? Nie sądzę, żeby to było możliwe. Doktor Welle był ze mną przez cały czas. Nie wychodził z pokoju i nigdzie nie dzwonił.
– Myślałem o czym innym – odparłem.
Przez chwilę Satoshi przesuwała czubek języka między zębami.
– Sugeruje pan – powiedziała, przechylając na bok głowę – że doktor Welle i mama Joeya byli… Chyba nie sądzi pan, że mieli romans? I że dlatego ona przyjechała na jego ranczo?
– Nic nie wiem o tym, że mieli romans – odpowiedziałem. – Ale przypuszczam, że to wyjaśniłoby kilka spraw.
– Jakich? – zapytała Satoshi. Najwyraźniej odczuwała już zmęczenie, bo powinna była sama odpowiedzieć na to pytanie.
– Choćby tego – odparłem – że doktor Welle nie zachęcał pani do zawiadomienia policji o postępku Joeya.
Przed wyjściem z kwiaciarni Satoshi chciała jeszcze skorzystać z toalety. Gdy tylko zamknęła za sobą drzwi, powiedziałem do Sama:
– Im więcej się dowiaduję, tym bardziej oczywisty wydaje mi się udział Wellego w całej tej aferze.
– A konkretnie?
– Jeśli sypiał z matką Joeya, mogło mu to utrudnić obiektywną ocenę tego, że jej synalek kogoś zgwałcił.
Sam wzruszył ramionami.
– Oczywiście. Ale co z tego? Nadal nie rozumiem, dlaczego miałby uśmiercać te dziewczyny.
– A jeśli one odkryły, że Welle romansuje z panią Franklin?
– Myślisz, że dogadali się i doszli do wniosku, że łatwiej będzie ukryć podwójne morderstwo niż fakt, że chodzili ze sobą do łóżka? Gdyby mamusie, które zdradzają mężów, mordowały swoje zbyt domyślne pociechy, naokoło leżałoby mnóstwo nieżywych dzieciaków.
Stłumiłem ziewnięcie i powstrzymałem się od stwierdzenia, że liczba dzieci, które morduje się w całym świecie, znacznie przekracza granicę, jaka zapewniałaby mi dobre samopoczucie. Sam obrzucił mnie krytycznym spojrzeniem i dodał:
– Zaczynam dochodzić do przekonania, że twoja głowa nie pracuje zbyt dobrze po północy. Gadasz, jakbyś miał nierówno pod sufitem.
– Musisz przyznać, że panuje tu niezły galimatias – bąknąłem na usprawiedliwienie.
– Oczywiście, ale co nam to daje? Nic. Ty szukasz podejrzanych, a w ten sposób do niczego nie dojdziesz. Szukaj dowodów. Dziś znaleźliśmy jeden taki dowód: fakt, że pani Franklin była na ranczu. To może wskazywać na podejrzanego. Ale wcale niekoniecznie. Mógłby nim być Welle. Ale może się okazać, że to fałszywy trop.
Do pokoju wróciła Satoshi. Widocznie słyszała naszą rozmowę, bo powiedziała do Sama:
– Opowiedziałam panu Alanowi mniej więcej to samo co panu. – Zwróciła się do mnie: – Wspominał mi pan o podejrzeniu, że Raymond Welle sypiał z moją siostrą.
– Nie było to moje podejrzenie, ale rzeczywiście, wspominałem o tym.
– A teraz rozważa pan możliwość, że miał romans z mamą Joeya?
– Tak, taki wyciągnąłem wniosek.
– Czy oba te przypuszczenia mogą być prawdziwe? Czy tylko jedno? A jeśli tak, to które? Bo on mógł się kierować różnymi motywami, w zależności od tego, z kim sypiał, zgadza się?
– Tak. – Sam miał rację. Moja głowa wyraźnie szwankowała. – Może sypiał z obiema. Nie wiem tego.
– A może z żadną z nich?
– Przypuszczam, że to także jest możliwe.
Sam i Satoshi ruszyli Pearl Street w kierunku centrum handlowego, gdzie Sam zostawił swojego dżipa cherokee. Ze śródmiejskich barów wyszli właśnie ostatni goście i na chodniku kręciło się kilkunastu przechodniów, tak jakby czekali na jakieś interesujące wydarzenie. Zostawiłem mój samochód na Dziewiątej Ulicy, naprzeciwko budynku, w którym kiedyś była piekarnia Treatsa. Piekarnia nie istniała już od lat, ale wciąż brakowało mi cudownych śniadaniowych rożków i bułeczek, które tu wypiekano.
Brakowało mi też biszkopcików z Southern Exposure. I kukurydzianej mamałygi w starym Dofs Diner. Omletów w Aristocrat. Duszonej baraniny z ziemniakami u Shannona. Świetnych szarlotek od Freda. Kanapek na ciemnym chlebie w Cheese and Sausage Dona.
Idąc do samochodu, wspominałem Boulder z czasów, gdy miasto nie miało jeszcze metra i było znacznie mniej zamożne. Miałem nadzieję, że te wspomnienia pozwolą mi się trochę odprężyć, bo czułem ogromne zmęczenie. Wreszcie powróciłem do rzeczywistości i próbowałem odtworzyć końcową część opowiadania Satoshi, w której przedstawiła to, co się wydarzyło po wizycie u Raymonda Wellego na ranczu przy Silky Road.
Читать дальше