– Nie mam zamiaru cię tu straszyć tradycyjnymi pogróżkami – powiedziałem znaczącym tonem.
Sprawiał wrażenie, że mnie nie słucha. Znudzony? Obojętny? Cwany jak wszyscy diabli? W roli Pana stanowił wręcz niezwykłą postać: butny, władczy, wyniosły i zniewalający. Miał przenikliwe oczy. W Santa Barbara na mój użytek odegrał niezłą komedię – udając nieszkodliwego naukowca-maniaka, ślęczącego wśród starych książek.
Przechylił głowę i z uwagą na mnie popatrzył. Szukał czegoś, lecz nie wiedziałem czego. Przez kilka sekund wytrzymałem jego uparte spojrzenie. To go zdenerwowało.
– Spierdalaj – burknął wreszcie.
– O co chodzi? – spytałem powoli. – Co ci nie pasuje, Peter? Nie jestem godzien z tobą rozmawiać?
Uśmiechnął się – co gorsza, jakby z odrobiną ciepła. Kiedy chciał, potrafił być czarujący. Sam doświadczyłem tego w Santa Barbara.
– Co z tego, że pogadamy? – spytał. – Co z tego, że ci powiem, w co wierzę i co naprawdę czuję? Przecież i tak nic nie zrozumiesz. – Znów się uśmiechnął. – Byłbyś o wiele bardziej przybity i skołowany.
– Spróbuj – mruknąłem. Milczał.
– Wiem, że brak ci Williama i Michaela. Kochałeś ich, chociaż próbujesz tego nie okazać – powiedziałem. – Trochę cię już poznałem. Mocno przeżywasz pewne rzeczy.
Westin królewskim ruchem niemal niedostrzegalnie skinął głową. Bolał nad śmiercią Williama i Michaela. Tu na pewno się nie pomyliłem. Szczerze żałował, że ich stracił.
– Tak, Cross – odezwał się po dłuższej chwili. – Są takie sprawy, które przeżywam głębiej, niż to możesz sobie wyobrazić. Nie masz o tym pojęcia. Skąd mógłbyś wiedzieć, co myślą podobni do mnie?
Umilkł na dobre. Nie miał nic więcej mi do powiedzenia. Śmiertelnicy go nie rozumieli. Zostawiłem go i wyszedłem. Gra skończona.
Fiołki są niebieskie
Poczułem ulgę, ale tylko po części. Sprawa serii morderstw została zakończona. Peter Westin trafił za kratki. Zrobiliśmy, co tylko można, by zniszczyć jego sektę. Presja zniknęła. Krwawienie zostało powstrzymane.
Z Jamillą pożegnałem się wczoraj. Obiecaliśmy sobie, że nadal będziemy w kontakcie. Z samego rana pojechałem na lotnisko, żeby złapać samolot z San Francisco do Waszyngtonu. Nareszcie wracałem do domu. Jak to dobrze.
Wciąż jeszcze pozostawały liczne, niezałatwione sprawy. Obawiałem się, że w gruncie rzeczy i tak nie poznamy pełnej prawdy o tajemniczej sekcie morderców z Kalifornii. Nikt nigdy nie wie tyle, ile powinien – to najprostsza z podstawowych zasad, rządzących życiem detektywa, chociaż starannie pomijana w filmach i telewizji. Scenarzyści na pewno wychodzą z założenia, że zakończenia byłyby mniej ciekawe, gdyby osadzać je w rzeczywistości.
Charles i Daniel poznali Westina podczas występów w Los Angeles. Westin wprawdzie miał własnych wyznawców, w Santa Cruz i Santa Barbara, lecz udawał wiernego sługę do czasu, gdy poczuł się na tyle silny, by stać się nowym Panem. Z jego rozkazu William i Michael odwalili czarną robotę. Podejrzewano, że grupy „wiernych” rozproszone są niemal w stu miastach, na terenie całego kraju. Dziś, w dobie Intemetu, nie było to niemożliwe.
Coś mnie gryzło. Nie wiedziałem wprawdzie, o co chodzi, ale z przedziwnym niepokojem zdążałem na lotnisko. Strach i zgroza… Przed czym? Czego się bałem?
Mój samolot miał wystartować z czterdziestopięciominutowym opóźnieniem. Wróciłem do głównej hali. Ogarnęły mnie czarne myśli. Wierciłem się niespokojnie.
Pierwsze morderstwa w San Francisco.
Pieprzony Supermózg.
Jamilla. Była tutaj, właśnie w San Francisco. Ale to całkiem inna sprawa.
Co za cholera?
Drgnąłem nagle. Coś sobie przypomniałem. Pewnie wiedziałem o tym od początku. Zadzwoniłem do Jam, do Pałacu Sprawiedliwości. Tam powiedziano mi, że wzięła wolny dzień.
Zatelefonowałem do niej do domu. Nikt nie odbierał. Może jak zwykle wybrała się pobiegać? Przecież nieraz mi o tym wspominała. Albo poszła na randkę z Timem Bradleyem z Examinera. To już nie moja sprawa.
A może moja?
Gdzie ona się podziała?
Groziło jej coś czy po prostu popadłem w paranoję? Ostatnio miałem dużo wrażeń. Za ciężko pracowałem. Nie potrzeba mi nowych zmartwień.
Chyba jednak nie powinienem lekceważyć przeczucia. Podszedłem do stanowiska American Airlines i odwołałem swoją rezerwację. Zadzwoniłem do Nany. Powiedziałem jej, że jeszcze przez kilka godzin muszę zostać w San Francisco.
– Wrócę wieczorem – dodałem na zakończenie. – Ktoś tutaj ma kłopoty.
– Najprędzej ty – burknęła Nana. – Do widzenia, Alex. Odłożyła słuchawkę. Była zła, bo wolałaby mnie już widzieć w domu, lecz ja z kolei chciałem zapobiec nieszczęściu. Wynająłem samochód. Przez cały czas powtarzałem sobie, że jestem głupi jak but. Przypomniały mi się słowa Charlesa Mansona: „Totalna czujność to także totalna paranoja”. Jego „przemowy” uważałem zawsze za obłąkańczy bełkot, ale tym razem mógł mieć rację. W końcu z własnego doświadczenia znał się na paranoi.
Coś mi mówiło, że Jamilla znalazła się w niebezpieczeństwie. Nie mogłem pozbyć się tego przeczucia. Nie potrafiłem też go zignorować. Było tak silne, że aż mi wibrowało w głowie. To właśnie moja słynna cecha, której musiałem być powolny.
Pomyślałem o Patsy Hampton – i jej śmierci.
Pomyślałem o Betsey Cavalierre – i jej zabójstwie.
I o detektyw Maureen Cooke w Nowym Orleanie.
Zbyt długo pracowałem w wydziale zabójstw, żeby wciąż wierzyć w przypadki. Na dobrą sprawę nie miałem żadnych podstaw do podejrzeń, że jakiś maniak specjalnie przybył do Kalifornii, by zamordować Jamille Hughes.
Po prostu czułem to przez skórę.
„Totalna czujność…”
Przecież był jeszcze Supermózg, prawda? Chodziło mi właśnie o niego. Ciągle czekałem, że zadzwoni. Chciałem go dorwać, tu i teraz. Byłem gotowy.
W drodze z lotniska nieustannie przekraczałem dozwoloną prędkość. Parę razy dzwoniłem do Jamilli z komórki. Wciąż nie odpowiadała. Zimny pot spływał mi po plecach. Bałem się jak wszyscy diabli.
Zastanawiałem się, co robić. Mogłem prosić o pomoc policję w San Francisco, ale ten pomysł nie przypadł mi do gustu. Gliniarze to na ogół takie dziwne stworzenia, które w swojej pracy kierują się logiką i podejrzliwie traktują przeczucia. Moje dawne sukcesy w walce z psycholami dały mi pewną sławę w Waszyngtonie, ale tu była Kalifornia.
Mogłem zadzwonić do FBI – tego też nie zrobiłem. Miałem ku temu parę powodów, także związanych z silnym przeczuciem. Silniejszym, niżbym sobie życzył.
Postanowiłem, że zatrzymam się za rogiem Texas Street, przy której mieszkała Jamilla. Najpierw jednak wjechałem na Potrero Hill. Skręciłem jakieś sześć przecznic od mieszkania Jamilli i przeczesałem wszystkie sąsiednie ulice. Istny eklektyzm architektoniczny – obok uroczych drewnianych domków z początku dwudziestego wieku stały trzy-, czteropiętrowe bloki, połyskujące oknami z aluminium. W dali widziałem zatokę, dźwigi przy nabrzeżu i część Oakland. Minąłem New Potrero Market, J.J. Mac’s i ulubioną restaurację Jamilli, North Star. Nigdzie jej nie spotkałem.
Na ulicy panował ścisk. Miałem nadzieję, że mimo wszystko uda mi się gdzieś zaparkować. I że nagle ujrzę Jamillę, idącą z torbą z zakupami lub wracającą z parku, po joggingu.
Читать дальше