A potem dostrzegłem fragment krajobrazu: dwa cyprysy przygięte na wietrze i plamę szarego nieba.
Mieliśmy do pokonania jeszcze jakieś czterdzieści metrów. Najtrudniej zawsze się wedrzeć na terytorium wroga. Tym razem niebezpieczeństwo czaiło się przy wyjściu z ciemnego tunelu.
Odwróciłem się do Jamilli i Kyle’a.
– Pójdę pierwszy – szepnąłem.
Strzelałem dużo lepiej od Kyle’a i byłem silniejszy od Jamilli. Przynajmniej tak mi się zdawało. A poza tym, w ostatnich latach wszystko kończyło się w ten sam sposób. Gary Soneji, Casanovą, Geoffrey Shafer, a teraz bracia Alexander wraz ze swoim Panem… Zawsze lazłem gdzieś pierwszy. Po co to robię? Jak długo wytrzymam?
– Nie zapominaj, że to zwykli ludzie – powiedziała Jamilla. – Też krwawią i umierają.
Chciałem wierzyć, że miała rację. Cichaczem, szybko pomknąłem naprzód. Przystanąłem przy samym wylocie. Wziąłem głęboki oddech. Dwadzieścia jeden, dwadzieścia… Dalej, na spotkanie wielkiego, groźnego świata.
Nie wiem dlaczego, ale wypadłem na światło dzienne z opętańczym wrzaskiem. Krzyczałem ile sił w płucach. A może wiem? Po prostu bałem się dwóch wariatów, obłąkanego kultu i ich Pana. Może krwawili, ale na pewno nie byli ludźmi. Nie byli podobni do nas.
Znalazłem się w małej kotlinie ze wszystkich stron otoczonej niskimi wzgórzami. Nikogo nie zobaczyłem. Żadnych śladów czyjejś obecności. A przecież ktoś musiał być w tunelu. Ktoś zaprowadził tam tygrysa.
W ślad za mną wyszli Jamilla i Kyle. Na ich twarzach widniało głębokie rozczarowanie, zmieszane z grozą i zmęczeniem.
Wtem usłyszałem jakiś dźwięk.
Zza wzgórza wyjechała czarna furgonetka. Gnała wprost na mnie. Miałem wybór: albo z powrotem skoczyć do tunelu, albo odważnie stawić czoło jasnowłosym mordercom. Siedzieli w środku. Widziałem ich przez przednią szybę.
Nie poruszyłem się ani o centymetr.
Twarze morderców było wyraźnie widać za grubą szybą. Uniosłem broń i wycelowałem. Kyle i Jamilla zrobili to samo. Czarny ford pędził w naszą stronę, jakby zmuszając nas do strzału.
Więc strzeliliśmy. Szyba pokryła się siecią drobnych pęknięć. Kule zabębniły o maskę i dach samochodu. Huk wystrzałów łomotał mi w uszach. Czułem gryzący zapach prochu.
Furgonetka naraz stanęła, a potem zaczęła się cofać. Strzelałem dalej, do kierowcy. Samochód oddalał się na tylnym biegu, zygzakiem, w prawo i lewo. Biegłem pod górę, coraz cięższym krokiem, jakbym miał nogi z ołowiu.
Nie mogli uciec. Nie tym razem. Przycisnęliśmy ich zbyt mocno. Gdyby umknęli, znów by zabijali. Ten, kto ich nasłał, był szaleńcem i potworem, takim samym jak oni sami.
Kyle i Jamilla wspinali się kilka kroków za mną po pochyłym, trawiastym zboczu. Miałem wrażenie, że cała nasza trójka porusza się w zwolnionym tempie. Furgonetka tańczyła wściekle na boki. Czekałem, aż się wywróci na jakimś większym wyboju. Usłyszałem zgrzyt przekładanych biegów i nagle skoczyła naprzód, znów na nas, nabierając pełnej prędkości.
Przyklęknąłem na jedno kolano, starannie wymierzyłem i oddałem trzy strzały. W popękanej szybie pojawiły się trzy nowe dziury.
– Na bok, Alex! – krzyknęła Jamilla. – Szybko! Uciekaj, Alex!
Furgonetka była coraz bliżej. Nie uskoczyłem. Strzeliłem jeszcze raz, tam, gdzie powinien siedzieć kierowca. I jeszcze raz.
Czarny samochód rósł mi w oczach. Wydawało mi się, że czuję na twarzy żar bijący z silnika. Pot spływał mi po czole i szyi. Przez głowę przelatywały mi wariackie myśli. Przecież wampira można zabić tylko drewnianym kołkiem lub ogniem. Ewentualnie zniszczyć jego siedzibę, w której za dnia sypia w trumnie.
Nie wierzyłem w wampiry.
Ale wierzyłem w zło. Jego przejawy widziałem dostatecznie często, żeby uwierzyć. Ci dwaj byli mordercami. To wszystko.
Niemal w ostatniej chwili uskoczyłem przed rozpędzoną furgonetką. Pobiegłem za nią, wciąż z nadzieją, że w końcu się przewróci. I tak się stało. Miałem ochotę krzyczeć z radości.
Samochód rąbnął na bok, przekoziołkował i wykonał jeszcze jedno salto. Po pewnym czasie znieruchomiał. Leżał na drzwiach od strony kierowcy. Czarny dym buchnął spod maski. Ze środka nikt nie wychodził.
Potem wyskoczył młodszy z braci. Twarz miał pokrytą krwią i sadzą. Nic nie powiedział, tylko spojrzał na nas i zaryczał jak ranne zwierzę. Chyba zupełnie popadł w obłęd.
– Uspokój się, bo będę strzelać! – krzyknąłem do niego. Sprawiał wrażenie, że mnie nie słyszy. Był ogarnięty ślepym szałem. Miał długie, ostre, zakrwawione kły. Czyja to krew? Jego własna? Spojrzał na mnie czerwonymi oczami.
– William nie żyje! – wrzasnął. – Zabiliście mi brata! Zginaj, bo był lepszy od was!
Potem skoczył – a ja poczułem, że nie mogę do niego strzelić. Michael Alexander był obłąkany; nie odpowiadał za swoje czyny. Wciąż warczał i toczył z ust pianę. Oczy mu się zapadły w głąb głowy, mięśnie napięły jak postronki. Nie mogłem zabić tej udręczonej duszy. W gruncie rzeczy nie wyrósł jeszcze z wieku chłopięcego. Zebrałem się, żeby go powalić. Miałem nadzieję, że mi się to uda.
Wtedy wypalił Kyle. Tylko raz.
Pocisk trafił Michaela dokładnie w nasadę nosa. Pośrodku jego twarzy wykwitła czarna, krwawa dziura. Nie zdziwił się ani nie szarpnął – po prostu zgasł. Po chwili zwalił się na ziemię. Na pewno nie żył.
Pomyliłem się co do Kyle’a – potrafił strzelać. Okazał się mistrzem. Postanowiłem później to przemyśleć. Na razie nie miałem czasu.
Niespodziewanie usłyszałem czyjś głos. Dochodził z wnętrza furgonetki. Ktoś tam tkwił uwięziony. William? Czyżby nie zginaj?
Pomału, z pistoletem w dłoni, podszedłem do przewróconego samochodu. Silnik wciąż dymił. Bałem się, że lada chwila może nastąpić wybuch.
Wspiąłem się na rozchwiany wrak i otworzyłem pogniecione drzwi. Zobaczyłem Williama. Leżał zabity, z zakrwawioną twarzą. To ja go zastrzeliłem.
A potem napotkałem czyjeś gniewne spojrzenie. Para oczu łypała na mnie z rozwścieczonej twarzy. Rozpoznałem ją niemal natychmiast. Wzdrygnąłem się, chociaż myślałem, że nic mnie już nie zdziwi.
– To pan? – bąknąłem.
– Zabiłeś ich, więc sam zginiesz! – zaskrzeczał upiór. – Zginiesz! Zginiesz, Cross!
Patrzyłem na Petera Westina, specjalistę od wampirów, którego przed kilkunastoma dniami poznałem w Santa Barbara. Był poturbowany i ranny. Krwawił, lecz zachowywał niezmącony spokój, nawet gdy wymierzyłem mu w głowę z pistoletu. Jak zawsze chłodny, władczy i wyniosły. Przypomniałem sobie naszą rozmowę w Bibliotece Davidsona, w Santa Barbara. Wtedy powiedział mi, że jest wampirem. Już mu wierzyłem. Znalazłem właściwe słowa.
– Jesteś Panem.
Tej nocy w areszcie miejskim w Santa Cruz dwa razy próbowałem wyciągnąć coś od Westina. Kyle chciał go zabrać na wschodnie wybrzeże, ale wątpiłem, czy mu się to uda. Kalifornia miała do niego większe prawa. Westin siedział przede mną ubrany w czarną aksamitną koszulę i czarne skórzane spodnie. Był blady jak ściana. Przez cienką skórę na skroniach prześwitywały mu niebieskie żyły. Zmysłowe usta wydawały się czerwieńsze niż u innych ludzi. „Pan” nie wyglądał raczej na człowieka. Podejrzewałem, że to był z góry zamierzony efekt.
Wszystkich denerwowało przebywanie z nim w jednym pomieszczeniu. Rozmawiałem o tym z Jamillą. Miała te same wrażenia. Peter Westin nie przejawiał żadnych ludzkich uczuć: współczucia, wzgardy, głębszych emocji, samozaparcia ani skruchy. Był Panem w całym znaczeniu tego słowa. Mordercą, widmem i krwiopijcą.
Читать дальше