– Nigdy nie potrafiłam dogadać się z FBI – westchnęła. – Taka już jestem.
– Tam, w Waszyngtonie, to ja dbam o to, żeby nie było większych zatargów między policją a federalnymi – roześmiałem się. – To część mojej pracy. Kyle jest cwany. Czasami trudno go rozgryźć.
Powoli wypiła łyk piwa.
– W przeciwieństwie do innych osób siedzących przy tym stole.
– Ćo najmniej dwóch – uzupełniłem. Roześmieliśmy się oboje.
Jamilla zerknęła na scenę.
– Gdzie oni są? Dlaczego się spóźniają? A może mamy ich wytupać?
Okazało się to niepotrzebne. Chwilę później jeden z magików ukazał się na scenie.
Był to Charles – naprawdę wyglądał jak morderca.
Charles był ubrany w obcisły czarny kombinezon i ciężkie skórzane buty z cholewami. W uchu nosił brylantowy kolczyk, a w nosie – złoty cekin. Pogardliwie popatrzył na publiczność. Trwało to dosyć długo. Z wolna wodził wzrokiem po sali, lecz nikt nie przypadł mu do gustu.
Zdawało mi się, że dwukrotnie spojrzał w naszą stronę. Jamilla miała to samo wrażenie.
– Tak, tak. Też cię widzę – powiedziała, urągliwym ruchem unosząc do ust butelkę piwa. – Myślisz, że wiedzą o nas? – spytała.
– Być może. Dobrzy są w tym, co robią. Jak dotąd, nie złapano ich.
– Ciekawe. Na szczęście, obaj cierpią na raka żołądka i za parę miesięcy umrą w straszliwych bólach. Na zdrowie. – Znów się napiła.
Charles stanął na krawędzi sceny i pochylił się nad stolikiem, przy którym siedziała jakaś para. Wyglądali na studentów.
– I na co się tak gapicie? – powiedział głosem wzmocnionym przez mikrofon. – A może chcecie, żeby zamienił was w ropuchy? Trochę awansujecie w łańcuchu pokarmowym. – Wybuchnął gardłowym rechotem, nieprzyjemnie świdrującym mi w uszach. Jak na mój gust, trochę przesadzał, ale dzieciakom się to podobało. Rozległy się śmiechy i okrzyki. Na parę chwil zniknęła otoczka cywilizacji. Zło było modne i prawdziwe. Zło było pożądane.
Spojrzałem na Jamillę.
– Widzi w nich tylko przekąskę? Ciekawy sposób myślenia. Minutę później na scenę wkroczył Daniel. Zjawił się tak po prostu, bez zapowiedzi i fanfar. Zdziwiło mnie to, bo słyszałem, że ich występy na ogół były prawdziwą feerią efektów i świateł. Więc skąd te zmiany? Specjalnie dla nas? Wiedzieli, że są śledzeni?
– Są tutaj tacy, którzy nas nie znają? Jestem Daniel. Tak jak Charles, przyszedłem na świat w San Diego i od dwunastego roku życia zajmuję się czarną magią. Stanowimy doskonały zespół. Znamy ulubioną sztuczkę Houdiniego, zwaną Znikający magik. Znamy Skrzynię mieczy. Wesołą wdówkę Carla Hertza i Kokon DeKolty. Umiem złapać zębami kulę wystrzeloną z magnum. Charles zresztą potrafi to samo. I co? Jesteśmy dobrzy? Chcielibyście teraz być na naszym miejscu?
Odpowiedział mu chóralny okrzyk. Muzyka przycichła. Słychać było jedynie bęben, wybijający rytm melodii.
– Za chwilę obejrzycie popisowy numer, którym Harry Houdini zazwyczaj kończył swoje występy w Paryżu i Nowym Jorku. My dajemy go na otwarcie. To chyba wystarczy za wszelkie komentarze.
Światła zgasły. Scena pogrążyła się w zupełnej ciemności. Jakaś dziewczyna wrzasnęła głośno z wyraźnie udawanym strachem. Rozległy się nerwowe śmiechy. Wszyscy zastanawiali się: co dalej?
Jamilla trąciła mnie łokciem.
– Nic się nie bój. Jestem przy tobie. W razie czego na pewno cię obronię.
– Będę o tym pamiętał. Dzięki.
Na scenie zajaśniały maleńkie jasne punkciki. Były dosłownie wszędzie. A potem zapalono światła. Przez minutę nic się nie działo.
Daniel wypadł zza kulis na ognistym białym ogierze. Od stóp do głów ubrany był na niebiesko – łącznie z cylindrem, który uniósł grzecznie, pozdrawiając zachwyconą publiczność.
– Nieźle, nieźle – z uznaniem mruknęła Jamilla. – Robi wrażenie. Co jeszcze?
Na scenę weszło ośmioro ludzi – mężczyzn i kobiet – w śnieżnobiałych frakach. Wprowadzili dwa białe tygrysy. Show ruszył pełną parą. Rumak stanął dęba, a dwie dziewczyny rozłożyły ogromny azjatycki wachlarz i zasłoniły nim błękitnego jeźdźca. Nie odrywałem oczu od estrady.
– Jezu – szepnęła Jamilla. – Co oni wyprawiają?
– Przecież słyszałaś, zrzynają z Houdiniego. Robią to bardzo dobrze.
Dziewczyny powoli złożyły wachlarz. Daniel zniknął. Zamiast niego, na białym koniu siedział Charles.
– Jeszcze raz: Jezu – powtórzyła Jamilla. – Jak oni to zrobili?
Strój Charlesa, choć nadal czarny, połyskiwał srebrem i złotem. Magik jak mógł, starał się okazać wzgardę publiczności. Oni to jednak uwielbiali. Kochali go. Buchnęły kłęby dymu i głośny jęk zachwytu wydarł się z piersi widzów.
Na scenie zjawił się Daniel. Stał tuż obok Charlesa i pięknego konia. Sztuczka wykonana zaiste po mistrzowsku. Ludzie zrywali się z miejsc i klaskali. Omal nie ogłuchłem od wrzawy i gwizdów.
– To dopiero początek! – krzyknął Daniel. – Najlepsze jeszcze przed wami!
Jamilla popatrzyła na mnie ze strapioną miną.
– Oni są dobrzy, Alex. Wiem, co mówię, bo widziałam Siegfrieda i Roya. Dlaczego występują w takich nędznych klubach? Dlaczego nie pokuszą się o coś więcej?
– Bo nie chcą – odpowiedziałem. – Tu rozglądają się za ofiarami.
Tego dnia obejrzeliśmy oba pokazy magii. Chyba najbardziej zdumiewał nas niesamowity spokój i wiara w siebie, okazywane przez Charlesa i Daniela. Tuż po drugim występie obaj wrócili do domu. Z naszych doniesień wynikało, że do rana nigdzie nie wychodzili. Nic z tego nie rozumiałem. Jamilla zresztą także.
Około trzeciej w nocy pojechaliśmy do Dauphine. Pod domem magików przez cały czas warowały dwie grupy federalnych. Byliśmy tym już mocno zmęczeni. Tyle ludzi, środków i wszystko, cholera, na nic.
Chciałem zaprosić Jamillę do siebie, na jeszcze jedno małe piwo, ale w końcu zrezygnowałem. Zbyt wiele spraw miałem teraz na głowie. Może z wiekiem stałem się ostrożniejszy? A może trochę mądrzejszy. Nie, skądże.
Wstałem o szóstej i zrobiłem parę notatek. Dowiedziałem się bowiem kilku rzeczy, o których pewnie wolałbym nie wiedzieć. I nie chodziło o magiczne sztuczki. Podobno w wampirzym świecie teren otaczający rezydencję władcy, regenta lub mistrza zwano domeną albo lennem. Policja nowoorleańska, w porozumieniu z FBI, obstawiła niemal całą dzielnicę Garden, w której mieszkali Daniel Erickson i Charles Defoe.
Dom stał przy LaSalle, w pobliżu Szóstej. Zbudowany z szarego kamienia, mógł pomieścić co najmniej dwadzieścia pokoi.
Wzniesiono go na niewielkim wzgórzu, na podobieństwo zamku, i otoczono grubym zewnętrznym murem. Nikt z nas nie chciał głośno przyznać, że wierzy w wampiry, ale panowało powszechne przekonanie, że to właśnie Charles i Daniel są sprawcami tych potwornych morderstw.
Całe dwa dni spędziłem z Jamillą, obserwując ich dom i lenno. Braliśmy po dwie zmiany naraz – i nic się nie zdarzyło. W takich chwilach najczęściej przypomina mi się scena z Francuskiego łącznika, w której Gene Hackman kuli się na ulicy z zimna, a podejrzany – handlarz narkotyków – w tym samym czasie zjada wykwintny obiad w nowojorskiej restauracji.
Dobrze przynajmniej, że przy LaSalle i w Garden było na co popatrzeć. Tu, od połowy dziewiętnastego wieku, mieściły się rezydencje plantatorów bawełny i trzciny cukrowej. Stuletnie i dwustuletnie domy zachowały się niemal bez szwanku. Większość z nich była biała, lecz znalazłem też kilka w zgoła pastelowych barwach, rodem, wypisz, wymaluj, z basenu Morza Śródziemnego. Tabliczki, wiszące na żelaznych bramach na użytek „wycieczkowiczów”, zawierały najczęściej ciekawostki z życia dawnych właścicieli.
Читать дальше