– I bardzo dobrze – uciął Charles. – Mieliśmy ciężki dzień. Przecież wiesz, po co tu jesteśmy, więc przestań gadać i bierz się do roboty.
W życiu prywatnym poza sceną brał na siebie cały ciężar rozmów, zwłaszcza z takimi żałosnymi prostakami jak George Hellenga. Wspomniany George nisko spuścił głowę i wskazał im drogę na dół. To oni tu rozkazywali, on był jedynie niewolnikiem. Jemu podobni czekali w innych miastach, wprost marząc o tym, aby choć przez chwilę móc służyć swoim panom.
Zeszli po schodach. Daniel uśmiechnął się z zadowoleniem na widok nowego jeńca. Podszedł do niego.
– Przyjechałem – powiedział. – Cholernie miło mi cię poznać. Masz klasę.
Chłopak wyglądał najwyżej na dziewiętnastolatka. Był wysoki – mierzył pewnie z metr osiemdziesiąt – jasnowłosy, krótko ostrzyżony, o szczupłych, zgrabnych kończynach i pełnych ustach, w których błyszczały cieniutkie srebrne kolczyki. Wargi miał karminowe. Urzekające.
– Strasznie się dąsa. Smutno wygląda. Uwolnij go – powiedział Daniel do niewolnika Hellengi. – Jakże nazywa się ów biedaczek?
– Edward Haggerty, panie. Nowicjusz, z Luizjany. Twój uniżony sługa – odparł zapytany, dygocząc jak osika.
Edward był przykuty do ceglanej ściany. Biodra okalała mu srebrna przepaska, miał też na kostce srebrną bransoletę. I nic więcej. Smukły, opalony, sprawiał wrażenie istoty doskonałej.
George Hellenga niespokojnie popatrzył na swojego pana.
– Jak go uwolnię, może uciec.
Daniel wyciągnął ręce do pięknego chłopca i objął go delikatnie, niczym małe dziecko. Pocałował go w policzek, czoło i czerwone usta.
– Nie uciekniesz? – zapytał miękkim i proszącym tonem.
– Nie – cicho odparł chłopiec. – Ja tu się nie liczę. Ty jesteś moim panem.
Daniel uśmiechnął się. To była właściwa odpowiedź.
Z samego rana zadzwonił telefon. Niechętnie podniosłem słuchawkę. To był Kyle. Tym samym co zwykle, spokojnym i rzeczowym tonem oznajmił mi, że zeszłego wieczoru Charles i Daniel znikneli. Był wściekły na swoich ludzi. Nigdy nie słyszałem go tak wkurzonego. Jak do tej pory, z Nowego Orleanu nie napłynęły żadne doniesienia o nowej zbrodni. Obaj magicy zjawili się koło szóstej rano w swoim domu, w Garden. Gdzie byli przez całą noc? Co robili? Przecież na pewno coś musieli robić.
Kolejny dzień spędziłem w Waszyngtonie, z wolna dochodząc do siebie po zatruciu. Na własną rękę skreśliłem szkic osobowości Charlesa i Daniela. Przesłałem go do FBI dla porównania z wynikami z Quantico. Istotne było, że na pewno występowali w Savannah, Charleston i Las Vegas. Wkrótce potem dostałem odpowiedź, że tournće magików obejmowało przynajmniej połowę miast, w których dokonano zbrodni. Co więcej, wszystkie morderstwa dokładnie zbiegały się w czasie z występami Charlesa i Daniela. Tygrysy przywożono tylko wówczas, kiedy ich pobyt w danym miejscu trwał dłużej niż tydzień. W Nowym Orleanie planowali zostać aż trzy tygodnie. Wynajęli dom na terenie Garden.
Każdą informacją dzieliłem się z Quantico. Akta wciąż pęczniały. Kopie sprawozdań wysyłałem faksem do Jamilli Hughes, do San Francisco. Bardzo chciała przyjechać do Nowego Orleanu, ale jej szef jeszcze nie podjął decyzji.
Zadzwoniłem do Kyle’a. Zżymał się i kręcił nosem, ale w końcu obiecał pomóc. Powiedział, że szepnie komu trzeba słówko w jej sprawie. Przecież, jakby nie było, wszystko zaczęło się na jej terenie.
Miałem serdecznie dość ciągłego siedzenia w domu. Zdawało mi się, że utknąłem w nim już na zawsze. Wszystkie ważniejsze wydarzenia przechodziły mi koło nosa. Jedynym pocieszeniem były dla mnie zabawy z małym Alexem, Damonem i Jannie. Jeśli jednak chodzi o śledztwo, to czułem się trochę zapomniany.
Po południu wybrałem się do szpitala Świętego Antoniego, na rozmowę z doktorem Prahbu. Zbadał mnie i z ociąganiem stwierdził, że mogę wracać do pracy. Przykazał jednak, abym przez najbliższe, dni za bardzo się nie przemęczał.
– Kto pana pogryzł? – dopytywał się uparcie. – Do tej pory mi pan tego nie powiedział.
– Ależ mówiłem, panie doktorze! – odparłem. – Wampiry. W Karolinie Pomocnej.
Podziękowałem mu za pomoc, wróciłem do domu i zacząłem się pakować do wyjazdu do Nowego Orleanu. Czułem się jeszcze nie najlepiej, ale nie mogłem już wytrzymać. Tym razem Nana mnie nie ofuknęła. Cały mój wyjazd zbyła milczeniem. Wciąż była zła, że od razu nie poszedłem do lekarza.
Wczesnym wieczorem wylądowałem na międzynarodowym lotnisku w Nowym Orleanie. Starą żółtą taksówką dojechałem do Dauphine Orleans. W recepcji czekała na mnie wiadomość. Z pewnym wahaniem rozerwałem niewielką kopertę. Nie były to jednak złe wieści. Wkrótce miałem się spotkać z panią inspektor Hughes.
List był typowy dla Jamilli.
„Przyjeżdżam do Nowego Orleanu. Mamy ich. Możesz być o tym przekonany”.
Jeszcze tej samej nocy spotkałem się z Jamillą w hotelu Dauphine. Ubrana była w biały pokoszulek, czarną skórzaną kurtkę i zwykłe dżinsy. Wyglądała na świeżą i wypoczętą. Sam też czułem się zupełnie nieźle.
Zjedliśmy razem kolację, złożoną z soczystego befsztyka, jajek i piwa. Jak zwykle, przy Jamilli czułem się bardzo dobrze. Co chwila wybuchaliśmy śmiechem. O wpół do jedenastej pojechaliśmy do Howl. Charles i Daniel mieli występować o jedenastej i o pierwszej. A co potem? Jeszcze jedna sprytna sztuczka ze znikaniem?
Byliśmy zdecydowani ich dopaść. Niestety, najpierw trzeba było zdobyć dowód, że to oni są mordercami. W obławie brało udział ponad dwustu agentów FBI, nie licząc miejscowej policji. Coś przecież musiało się wydarzyć. Na razie musieliśmy czekać, aż Charles i Daniel zgłodnieją.
Był piątek, wiec do Howl zwaliły nieprzebrane tłumy. Muzyka z olbrzymich głośników wibrowała aż pod sufitem. Wśród gości przeważali młodzi zbuntowani z papierosem w ustach i nieodłączną butelką piwa w ręce. Niektórzy próbowali tańczyć. Czarno odziani rockerzy z ukosa spoglądali na przylizanych studentów. Ci z kolei odpowiadali im tym samym i atmosfera uległa zagęszczeniu. Na proscenium kucnął fotograf z OffBeat. Czekał na występ.
Zajęliśmy z Jamillą miejsce przy małym stoliku i zamówiliśmy piwo. Oprócz nas w lokalu znajdowało się co najmniej dwunastu federalnych. Kyle czekał na zewnątrz, w samochodzie. Poprzednią noc spędził w klubie, lecz wyróżniał się z tłumu gości. Za bardzo przypominał gliniarza.
Dym i ciężka woń perfum zaczęły drapać mnie w gardle. Upiłem łyk zimnego piwa, żeby to jakoś przełknąć. Wciąż czułem tępy ból w dłoni i ramieniu.
Nie miałem jednak kłopotów z koncentracją. Czułem się zdecydowanie lepiej niż przedtem. Cieszyło mnie, że ponownie pracuję z Jamillą. Wiedziałem, że w trudnych chwilach będę mógł liczyć na jej radę.
– Na rozkaz Kyle’a aż sześć ekip chodzi za magikami – powiedziałem do niej. – Są śledzeni przez całą dobę. Na pewno nam się nie wymkną.
– FBI na sto procent uważa ich za morderców? – spytała. – Nie ma co do tego żadnych wątpliwości? Zgarniamy ich i zamykamy?
– Wątpliwości są – przyznałem – ale raczej niewielkie. Na dobrą sprawę, nigdy nie wiadomo, czym kieruje się Kyle. Ja jestem jednak o tym przekonany. Tak samo ludzie w Quantico.
Uniosła butelkę do ust i przyjrzała mi się spod oka.
– Dobrze znasz Kyle’a? Skinąłem głową.
– Dużo pracowaliśmy razem przez ostatnie lata. Mamy niezłe wyniki. Chociaż… W zasadzie nikt go naprawdę nie zna.
Читать дальше