– Cholera jasna! – ryknąłem z bólu. Uderzyłem chłopaka w twarz. Tylko mocniej zacisnął zęby. Teraz na mojej dłoni. Boli!
Federalni mieli sporo kłopotów, żeby go obezwładnić. Bali się, że ich też pogryzie. Snyder rzucał się jak oszalały i miotał na nas przekleństwa.
– Teraz należysz do nas! – wrzasnął w moją stronę. – Witaj w klubie! Ciesz się! Może spotkasz Tygrysa? – zawył i wybuchnął śmiechem.
Pomimo bólu głowy bite cztery godziny przesiedziałem z Irwinem Snyderem w czterech ścianach małej, niemal przyprawiającej o klaustrofobię izby przesłuchań aresztu miejskiego w Charlotte. Kyle towarzyszył mi przez pierwszą godzinę, ale to nie dawało żadnych rezultatów, więc poprosiłem go, żeby sobie poszedł. Snyder miał kajdanki na rękach i nogach, więc na dobrą sprawę nie musiałem się go obawiać. Ciekaw byłem, jak on się czuje?
Rwała mnie dłoń i ramię, ale były pilniejsze sprawy niż użalanie się nad sobą. Snyder słyszał, że zjawię się w Charlotte. Od kogo? Co jeszcze wiedział? Co go łączyło z całą resztą tego bałaganu?
Chłopak miał bladą, chorowitą cerę, zwichrzoną kozią bródkę i skąpe bokobrody. Wodził za mną inteligentnym spojrzeniem ciemnych, rozbieganych oczu.
Potem pochylił się i wsparł głowę na plastikowym stole. Zaraz szarpnąłem go za włosy i zmusiłem, żeby usiadł prosto. Klął równo przez minutę. Później zażądał adwokata.
– Boh, prawda? – zapytałem. – Więc lepiej mnie nie prowokuj. Nie pokładaj mi się na stole. To nie pora na drzemkę. To także nie zabawa.
Uniósł rękę, pokazał mi środkowy palec i znów próbował się położyć. W ten sam sposób przez długie lata całkiem bezkarnie stawiał się rodzicom i nauczycielom. Dobra metoda, ale nie tutaj i nie ze mną. Jeszcze mocniej szarpnąłem go za tłuste czarne włosy.
– Coś mi się zdaje, mój kochasiu, że nie rozumiesz po angielsku. Z zimną krwią zabiłeś dwie osoby. Jesteś mordercą.
– Adwokata! – wrzasnął. – Adwokata! Próbują mnie tu torturować! Gliniarz mnie bije! Adwokata! Mam niezbywalne prawo do obrony!
Wolną ręką ująłem go pod brodę. Splunął na mnie. Nie zwróciłem na to najmniejszej uwagi.
– Słuchaj, co mówię! Wszyscy twoi kumple z farmy trafili do komisariatu. Tylko my dwaj zostaliśmy tutaj. Nikt poza mną cię nie usłyszy. Nie będziesz bity, ale za to ze mną porozmawiasz.
Znowu szarpnąłem – na tyle mocno, żeby nie wyrwać mu garści włosów. Snyder jęknął, chociaż wiedziałem, że nie zrobiłem mu zbyt wielkiej krzywdy.
– Zatłukłeś młotkiem ojca i matkę. Dwa razy mnie ugryzłeś. Śmierdzisz, że aż nos odpada. Wcale za tobą nie przepadam, lecz jednak z chęcią cię wysłucham.
– Znajdź jakąś maść na ugryzienia – burknął. – Pamiętaj, że cię ostrzegałem.
Jeszcze się stawiał, ale zrobił unik, gdy wyciągnąłem rękę w stronę jego głowy.
– Kto ci powiedział, że będę w Charlotte? Skąd wiesz, jak się nazywam? Gadaj!
– Spytaj Tygrysa, kiedy się spotkacie. Poznasz go szybciej, niż się spodziewasz.
Stało się jasne, że Irwin Snyder nie popełnił poprzednich morderstw. Zaledwie raz lub dwa razy w życiu wyjechał z Karoliny. Kontakt ze światem utrzymywał głównie za pośrednictwem Internetu. I oczywiście był za młody, żeby go oskarżać o zbrodnie sprzed jedenastu lat.
Zabił jednak ojca i matkę. Nie okazywał skruchy. Tygrys kazał mu to zrobić. To wszystko, co udało mi się od niego wyciągnąć. Nie chciał powiedzieć, w jaki sposób nawiązał pierwszy kontakt z osobą lub grupą osób, która przejęła nad nim władzę.
Już w czasie przesłuchania Snydera i pozostałych zaczęła mnie swędzieć ręka. Wkrótce swędzenie przerodziło się w dokuczliwy ból dłoni i ramienia. Ślady ugryzień były zaczerwienione, ale bez strupów. Najgorszą ranę miałem na ramieniu – zęby przebiły marynarkę i wżarły się głęboko w ciało. Kazałem to sfotografować technikom z laboratorium.
Nie poszedłem na ostry dyżur. Po prostu nie było na to czasu. Tymczasem ręka bolała mnie coraz mocniej. Przed południem ledwo mogłem zacisnąć pięść. Pewnie nie zdołałbym pociągnąć za spust pistoletu. „Teraz należysz do nas” – powiedział mi Irwin Snyder.
Do jakiej grupy, sekty albo bandy mógł należeć? Gdzie był
Tygrys? Czy chodziło tutaj o jedną, czy o więcej osób? Po południu wziąłem udział we wspólnym zebraniu agentów FBI i policji z Charlotte. Wniosek ogólny: nic nie wiemy. FBI grzebało w Internecie w poszukiwaniu wiadomości mówiących o Tygrysie albo w ogóle o tygrysach.
Późnym wieczorem poleciałem z powrotem do Waszyngtonu. Trochę przespałem się w samolocie. Niewiele mi to pomogło. Kiedy tylko stanąłem w drzwiach własnego domu, zadzwonił telefon. Ki diabeł?
– Wrócił pan, doktorze Cross? To dobrze. Witam, witam. Trochę stęskniłem się za panem. Jak tam było w Charlotte?
Rzuciłem słuchawkę i wybiegłem na dwór. Nikogo nie zauważyłem. Na całej Piątej panował idealny spokój, chociaż oczywiście łobuz mógł się czaić w mroku, w pobliżu domu. Skąd by inaczej wiedział, że właśnie przyjechałem?
Stanąłem na chodniku i wbiłem wzrok w ciemność. To, że go nie widziałem nie znaczyło, że on mnie nie widział. Ktoś na pewno mnie obserwował. Ktoś się przede mną chował.
– Tak, wróciłem! – krzyknąłem. – Chodź, to może mnie dostaniesz! Załatwmy to tu i teraz! Powtarzam ci: chodź, draniu!
Nie odpowiedział. Nie zawołał.
Za sobą usłyszałem czyjeś ciche kroki. To Supermózg. Odwróciłem się jak oparzony.
– Co ty tutaj wyprawiasz, Alex? Kiedy przyjechałeś? Z kim rozmawiasz?
To była Nana, drobna i bardzo przestraszona. Podeszła bliżej i uściskała mnie z całej siły.
Obudziłem się koło szóstej rano w bardzo kiepskim stanie. Ślady ugryzień okazały się mocno zaognione. Czułem w nich pulsowanie. Z ranki na dłoni sączyła się paskudna maź zmieszana z ropą. Ręka mi spuchła niczym bania. Niedobrze. Jeszcze choroba mi potrzebna.
Pojechałem na ostry dyżur do szpitala Świętego Antoniego. Tam okazało się, że mam gorączkę. Termometr pokazywał trzydzieści osiem stopni i sześć kresek.
Badał mnie jakiś wysoki Pakistańczyk, doktor Prahbu. Wyglądał jak jeden z synów z filmu Wojny domowe. Powiedział mi, że prawdopodobną przyczyną obrzęku są bakterie gronkowców powszechnie występujące w ustach.
– Jak doszło do ugryzień? – spytał. Pomyślałem sobie, że moja odpowiedź raczej na pewno nie przypadnie mu do gustu.
– Łapałem wampira.
– Dość żartów, doktorze Cross. Kto pana ugryzł? – zapytał po raz drugi. – Jestem poważnym lekarzem, a to jest poważna rana. Muszę znać prawdę.
– Ależ ja wcale nie żartuję! Prowadzę śledztwo w sprawie zabójstw, o popełnienie których są podejrzani fani wampirów. Ugryzł mnie chłopak ze sztucznymi kłami.
– No dobrze, panie detektywie. Skoro pan się upiera…
Poddał mnie kompleksowemu badaniu krwi: hematokryt, hemoglobina, krwinki czerwone, krwinki białe, granulocyty, MCHC, OB, przeciwciała. Powiedziałem mu, że potrzebuję kopii wszystkich wyników. Szpital nie chciał dać mi ich do ręki, lecz wreszcie zmiękli i wysłali je faksem do Quantico.
Potem dali mi receptę na coś, co się nazywało keflex, i kazali wracać do domu. Chorą rękę miałem trzymać w górze i co cztery godziny zmieniać okład. Czułem się tak paskudnie, że po powrocie od razu położyłem się do łóżka. Nie ciągnęło mnie do roboty. Leżałem więc tak i słuchałem porannej audycji Elłiot in the Morning. Nana z dziećmi czuwali przy mnie. Miałem mdłości. Przez cały dzień uparcie odmawiałem jedzenia. Nie mogłem spać i ani myśleć, tak mnie swędziało ramię. Przez kilka godzin majaczyłem w malignie.
Читать дальше